Steve McCurry naraził się najbardziej uczciwej fotograficznie społeczności na Świecie – Wszystkim Fotografom! Jeśli wyczuwacie odrobinę ironii w tym zdaniu, to możecie czytać dalej :)
Każdy, kto śledzi choć w małej części internetowe wiadomości fotograficzne już na pewno wie, że Steve to oszust, kłamca i nieuczciwy fotoreporter, w dodatku sygnowany przez National Geographic, a teraz Magnum. Czyli “ostoje” prawdziwości fotograficznej i uczciwości przekazu. Łatwo więc jest pastwić się nad ikoną fotografii. W końcu dla wielu fotografów, w tym mnie Steve jest ikoną. Jego idealne wprost zdjęcia kształtowały świadomość obrazu wielu z nas i pokazywały, co można osiągnąć poprzez obraz i kolor. I to właśnie kolor w fotografii stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych znaków firmowych McCurry. Obok koloru, kompozycja i jej sterylna, wprost ascetyczna forma. Ten fotograf doprowadził do perfekcji umiejętność izolacji i skupienia wzroku na tym, na czym zależało mu najbardziej. Jego zdjęcia to są szmaragdy i rubiny. Błyszczą przed nami paleta tak barwną, że tylko ci, którzy używali Velvii 50 jeszcze mogą wczuć się w stylistykę niedoświetlanego specjalnie o działkę przysłony slajdu by wyciągnąć głębie koloru na skanerach.
I ta nienagannie idealna czystość kompozycji; brak rozproszenia uwagi na zbędne elementy, które zdaniem autora nic nie wniosłyby do sceny, która on przedstawia. To były drogowskazy Steve’a przez te wszystkie lata. Jego portrety były dla mnie osobiście objawieniem fotograficznym. Któż z nas, prenumeratorów dawnych, dobrych numerów National Geographic nie zagryzał warg w podnieceniu oglądając na okładkach i na rozkładówkach tych twarzy, które wychodziły do nas w swym trójwymiarze. Które były jak wielkie lampy. Dopracowane i wymuskane. I ja nie będę ukrywał, że wdrukowane mi w mózg te obrazy, posłużyły do projektu, który swego czasu zrobiłem w Stoczni Gdańskiej fotografując robotników na jeszcze wówczas istniejących halach. To było dokładnie, nieudolne kopiowanie Steve’a. Pewnie nawet do końca wówczas sobie tego nie uświadamiałem.
Przez te wszystkie lata traktowałem McCurry jako podróżnika fotografującego miejsca gdzie się znalazł. Nigdy nie podchodziłem do jego zdjęć w sposób reporterski czy reportażowy, dla mnie były to dzieła fotograficzne. Symbole. Jeśli mam być uczciwy, to przyznam, że nie potrafię z pamięci przytoczyć żadnego składnego reportażu tego autora. Żadnej opowieści zgrabnie skonstruowanej o jakimś wydarzeniu czy problemie społecznym. Dla mnie, Steve McCurry to symboliczne, ikoniczne fotografie. Pojedyncze dzieła sztuki obiektywu jego aparatu i jego samego. To ważna uwaga w kontekście całej sytuacji, ale o tym za chwilę.
Cóż się bowiem wydarzyło. Przypomnę dla tych mniej zorientowanych w kilku słowach i kilku linkach.
Oto, przez przypadek jak to bywa w historii tego typu sensacji, podczas jednej z wielu wystaw jego prac na Świecie, zauważono na odbitce żenujący swą banalnością ślad ingerencji w zdjęcie na poziomie obróbki w Photoshop. Temat opisany przez serwis PetaPixel uruchomił lawinę dalszych zdarzeń. Wstępna wypowiedź McCurry, że nie jest on wstanie kontrolować wszystkich swoich prac wystawianych na Świecie jedynie dolała oliwy do ognia i na tapety i wall’e społecznościowe zaczęły wpływać opinie nie tylko już o samym tym zdjęciu, ale opinie dyskredytujące całą twórczość autora. A że w sieci nic nie ginie, dociekliwsi wyszukiwali na stronach czynnych i nieczynnych różnych wersji tego samego zdjęcia Stevs’a i porównywali ingerencje w nie. Część z tych przykładów była tak oczywista, że pozostawało jedynie załamywać ręce nad taką ingerencją w swoje własne zdjęcia. Tutaj nie ma praktycznie obrony, bo to są sprawy bezdyskusyjne. Krytyka szła coraz dalej. Portale zagraniczne pastwiły się już praktycznie nad fotografem wyrzucając mu nie tylko zwykłe manipulacje w sam obraz, ale kreowanie poprzez to NIEPRAWDZIWEGO wizerunku miejsc i społeczeństw, które fotografuje. Niestety część, również z naszych krajowych portali zdecydowanie zagalopowało się w krytyce i podawane przez nich przykłady zwykłej obróbki kolorystycznej trudno zaliczyć w poczet uchybień Steva.
O co w tym wszystkim chodzi?
Aby spojrzeć trochę analitycznie na te całą sytuację musimy chyba rozpatrywać problem na co najmniej dwóch płaszczyznach.
Jedna z nich to czysto techniczne zagadnienie, które nieodzownie jest powiązane z etyką w fotografii jako takiej. Czyli na tzw. potocznie ujmowanej – prawdzie! Już wiele razy zostałem skarcony podczas całej tej mojej pisaniny o fotografii, że nie ma czegoś takiego jak prawda w fotografii. Wpis ten były za długi gdyby analizował każdy aspekt rzeczonej niby-prawdy w fotografii dokumentalnej czy street. Jest bowiem tyle samo zwolenników odnalezienia jej tam, co zwolenników braku sensu nawet jej poszukiwania w tych stylach. Przyjmując jednak na potrzeby tej małej analizy, że prawda w fotografii wiąże się nierozerwalnie z prawdziwością sceny zastanej podczas fotografowania (że nie jest ona inscenizowana, miała charakter wydarzenia toczącego się bez wpływu fotografa jako elementu dystrakcyjnego), należy stwierdzić i ja ku temu się całkowicie przychylam, że Steve McCurry oszukał. Bezspornie, bez nuty udawania, po prostu zmontował część swoich obrazów, aby lepiej wyglądały. Stworzył post factum świat, który nie istniał w momencie wykonywania zdjęcia. A tak nie wolno! Koniec, kropka. Oszukał mnie jako odbiorcę jego prac i oszukał sam siebie. Najważniejsze jest jednak to, że on oszukał przede wszystkich swoich bohaterów. Jest winny – tak brzmiałby wyrok, gdybyśmy pozbawili go kontekstu.
Pojawił się jednak w tym miejscu tłum obrońców wołających w głos: “no i co z tego!” Jakie znaczenie dla odbioru lub prawdziwości przekazu ma fakt, że Steve usunął kawałek znaku drogowego, który i tak nie jest widoczny na odbitce, bo znajduje się gdzieś daleko w tle? Nie wpływa to w żaden, nawet minimalny sposób na całość obrazu i kontekst informacji. Jakie znaczenie ma, że usunął głowę trzeciego pasażera rikszy, skoro była ona zasłonięta w 80% i tak nie wnosiła nic do sceny? W końcu, czy ilość billboardów na zdjęciu z zatłoczonej ulicy obwieszonej neonami jak choinka ma znaczenia dla głębszego przekazu płynącego z tej fotografii? Niestety… to jest ważne. To kwestia uczciwości. Na dodatek, skoro nie ma to żadnego znaczenia zdaniem adwokatów autora, to po cholerę było bawić się stemplem w PS? Nie przemawia do mnie ta linia obrony. Któż bowiem będzie sędzią tego, co podlega możliwości usunięcia, a co nie? Na dodatek, jako członek Magnum, McCurry podlega dość restrykcyjnemu regulaminowi i zasadom, które są tam opisane. Odrzucam więc w całości taką argumentacje – skoro nieistotne, to wolno.No dobrze. Skoro aspekt moralny i prawdy mamy ustalony i nazwaliśmy McCurry oszustem, to może spróbujmy odnieść się do drugiego aspektu tej sprawy. Może okazać się bowiem, że zmiana kąta spojrzenia na całość już nie będzie tak odrażająca!?
Co jeśli przyjmiemy, że zadaniem i życiową droga fotograficzną McCurry nie jest pokazywanie prawdy, ale piękna!? Piękna, rozumianego jako inność , unikalność i wyjątkowość naszego Świata. Ludzi. Narodów. Społeczeństw. Piękna pokazywanego w sposób piękny, ale czasami też i piękna okrutnego. Piękna, jako pewnego symbolu. W dodatku pokazywanego w stylistyce symbolicznej. Poprzez wyizolowane portrety, sceny jakby ujęte w ramy malarskie. Takie jak dwa poniższe przykłady, który chyba w idealny sposób stały się kwintesencją stylu fotograficznego McCurry:Czy to nie zmienia trochę spojrzenia i nie uwalnia większego zakresu tolerancji dla “poprawek” dodawanych do zdjęć? Tutaj bowiem nie mamy do czynienia ani z reportażem, ani tym bardziej z dokumentem. To jest kreacja. A kreacja pozwala na wiele. Ilu znacie prawdziwych dokumentalistów obecnie? Albo z historii polskiej fotografii? Takich, którzy po prostu stali się niewidocznym lub nieingerującym w rzeczywistość medium wydarzeń, faktów? Obecnie jest ich niewielu. Dlatego szkoła dokumentu umiera. Nie mam jej wcale. Każdy ma ochotę przekroczyć ramy i wejść w reportaż społeczny, czy street photography. A to są już jednak zupełnie inne dziedziny, zdecydowanie mnie odpowiadające prawdzie obiektywnej, które oczywiście nie ma :) Wracając jednak do sedna, jeśli przyjmiemy, że osią zdjęć i całej twórczości McCurry była pewna interpretacja tego, co zastane w sposób, który idealizuje i buduje obraz wytworzony w głowie fotografa (nasycenie kolorów, usuwanie elementów nieistotnych dla przekazu), to nagle okazuje się, że oszustwo fotografa jest po części zabiegiem artystycznym. A kto mu zabronił?
Przyznaję… bronię McCurry. Po pierwszych dniach od nagłośnienia sprawy miałem strasznego kaca. Moralniaka jak trza. Z biegiem dni, sam układałem sobie w głowie jak z tego wybrnąć. W jednym z wywiadów, które w końcu sam autor udzielił po całej tej sytuacji usprawiedliwiał się trochę podobnie: “I’m a Visual Storyteller…”. Mówił, że jego zdjęcia powstają w pewnej izolacji od reportażu. Pewnej dowolności w kreowania finalnego tworu. Trzeba oddać, że te wszystkie dostrzeżone zmiany nie są czymś, co nieprawdziwie przedstawia sytuacje. On nie zmienia kontekstu zdjęcia usuwając kawałek znaku drogowego, nie niszczy przekazu zmieniając kilka neonów… on chciał poprawić swoją twórczość. Czy było warto?
A to już pytanie dla Was, ale zanim odpowiecie, to zobaczcie ile kliknięć w sieci ma film na YT poświęcony sposobom i metodom wklejania nieba w fotografii pejzażowej, albo zastosowaniu filtrów kolorystycznych, a le ma film estetyce w fotografii :)?:) Zapewniam Was, ze 95% zdjęć, które oglądacie i które sami robicie ulega zmianom, które również można zaliczyć do ingerencji w zdjęcie… Czyż bowiem jednym z podstawowych argumentów wielbicieli Fuji X-pro2 nie jest fakt, że aparat ten posiada wbudowane presety imitujące konkretne filmy ?:)
Swoją drogą, jaką moc miały te zdjęcia, że przez te wszystkie lata oszukiwałem sam siebie, że są one idealne z natury? Każdy kto choć trochę interesuje się fotografią, nie wspominając o samodzielnym tworzeniu wie, że nie ma zdjęć idealnych :) Idealne zdjęcia się stwarza :) Na zakończenie kwiatki dla Steve i dla Was – te akurat są dziełem zastanej sytuacji chociaż trudno w to uwierzyć i robiąc to zdjęcie na ul. Piwnej w Gdańsku wiedziałem, że nikt w to nie uwierzy! :)
to sie ujawnie… ;)
dostalem kilka lat temu od malzonki na urodziny album McCurry’ego (nie pamietam ktory, sprawdze w domu). kojarzac czlowieka z Afganki i NG ale poza tym znajac go mocno z grubsza…
album mnie powalil. pieknymi, pelnymi szacunku zdjeciami ludzi z roznych stron swiata. bez taniego szukania folkloru i latwo sprzedajacego sie w kulturze zachodniej pokazywania “bidy”.
od tamtej pory mniej lub bardziej regularnie przegladam jego bloga, gdzie podobaja mi sie swietne zestawy tematyczne.
dla mnie facet jest ikona, ale nie czystosci fotograficznej czy reportazu. tylko umiejetnosci opowiedzenia pieknej historii o ludziach. i to czy on na jednym czy drugim zdjeciu cos tam przyciemni albo wyszopuje, nie ma tu znaczenia. kluczowa wartoscia tych zdjec jest dla mnie historia fotografowanych.
Dzięki Akustyk za opinie!