W odróżnieniu od fotografii street, pejzaż wymaga sporego zaangażowanie czasowego w te same kadry i te same miejsca. Zdjęcie po prostu trzeba wydeptać, wyjeździć, wychodzić.
Tak, tak. Już słyszę głosy moich kolegów spod znaku Bresson’a, który pohukują na mnie, że street też trzeba wychodzić. Wiem, wiem… ale to inne chodzenie. W fotografii opartej na decydującym momencie, chwila wyczekana przez fotografa może wydarzyć się raz. Jeden jedyny. Jeśli tam jesteś, tu i teraz, to ja złapiesz lub nie. W fotografii landscape jest jednak trochę inaczej. I choć każdy wschód i każdy zachód jest inny, to jednak nie jest to podobne do streeta, bo tutaj liczy się powtarzalność bytności. W olbrzymiej większości, każde moje zdjęcie wykonane zostało w tej samej lokalizacji po kilka, kilkanaście razy. W różnych porach dnia, roku i w różnym świetle. Ale scena, otoczenie zawsze pozostawało to samo. I to jest właśnie ta różnica.
Fotografia decydującego momentu zakłada, że dana scena wydarzy się raz w określonej przestrzeni, złożą się wszystkie konieczne elementy i fotograf to uchwyci. Nie będzie drugiego podejścia. Nie ma takiej opcji. Scena, sytuacja przemija i nie da się jej zaaranżować ponownie. W pejzażu, mam tego samego modela, np. łódkę. Ona tam jest i trwa. Czekając na zmieniające się warunki zewnętrzne. Sam przedmiot sceny jest ten sam. Czy jest to dąb w Rogalinie, czy falochron na plaży, czy Stawa Młyny.
Ta łódź towarzyszy mi od lat. Fotografuję ją regularnie. Lubię ją. Jednak uchwycenie decydującego momentu nie ma tutaj zastosowania. Ona jest taka sama. Ja tylko szukam najlepszego wokół niej klimatu. Stwarzam go też sam stosując różne techniki samego wykonania zdjęcia. Każde kolejne jest wychodzone, wyjeżdżone i wyczekane.