fotopropaganda blog o dobrej fotografii

Annie Leibovitz nie portretuje?

Mój pierwszy wpis na tym blogu, w którym pada nazwisko Leibovitz odnalazłem w 2008 roku. Od tego czasu, poświęciłem wiele postów Annie. Napisałem kiedyś nawet do niej “list”  z moimi przemyśleniami. Odpisała mi nawet :) Wielokrotnie przyznawałem, że Annie jest pośród moich fotograficzno-portretowych guru. To ona, obok Penna, Avedona i Newtona, stała u bram mojej fascynacji portretem, któremu poświeciłem wiele lat w studio. Zawsze darzyłem szacunkiem jej prace, choć nie zawsze mi się one podały. Nie ma co jednak ukrywać, że jest ona pewnym filarem fotografii portretowej w historii fotografii i nikt jej tego miejsca nie odbierze. Z tym większą przyjemnością odebrałem zaproszenie-prezent od jednego z dobrych duszków internetowych, którzy śledzą mój blog do oglądnięcia online Master Class właśnie z Annie. Niniejszym dziękuje Ci duszku A.R. !:)

Te klasy składają się z kilku rozdziałów, gdzie prowadzący przedstawia swoją filozofię fotografowania, odkrywa pewne technikalia, ale przede wszystkim opowiada o swoim podejściu do fotografii. Ja liczyłem na ucztę, wręcz orgię uniesień i poznanie kulisów pracy mojego guru – Annie. No i zaczęło się. Zapewne dzisiaj, gdybym wiedział, że tak się to skończy, to bym nie oglądnął tej produkcji. Zresztą nigdy nie miałem potrzeby oglądania takich Class, które z samego założenia są komercyjnym wyciśnięciem kasy, co zresztą rozumiem. Suma summarum, poświeciłem kilka godzin na posłuchanie tego, co Annie Leibovitz ma do powiedzenia na temat swojej pracy. Gdybym chciał skrócić to wszystko do kilku zdań, to napisałbym tak:

  • Annie Leibovitz nie przygotowuje się do zrobienia portretu.
  • Annie Leibovitz nie interesuje się sprzętem, którego używa.
  • Annie Leibovitz nie instruuje bohaterów swoich sesji jak pozować i co chce osiągnąć.
  • Annie Leibovitz praktycznie nie zna się na fotografii, nie wie nawet jak wyjaśnić głębie ostrości.

To by było na tyle.

Taki mam obraz po przesłuchaniu tych kilku godzin wykładów Annie. I zrobiło mi się smutno gorzko. Wielokrotnie bowiem spotkałem się z zarzutem wobec fotografów portretujących ludzi znanych, że gdyby oni nie byli znani, to portrety byłyby żadne. Że gdyby dać Annie do sfotografowania osobę nieznaną, aby zdjęcie wywarło wrażenie na równi duże jak Whoopi Goldberg, to nie byłaby w stanie nic wymyślić.

Jest to oczywiście ocena głęboko niesprawiedliwa. Ja nadal, patrząc na zdjęcia Leibovitz widzę to wszystko o czym ona mówi, że to nieważne, że w sumie to na nie aranżuje, że to wychodzi samo, że wiele rzeczy przez przypadek itd… ja widzę, że jednak jest w tym myśl. Błysk pewnego geniuszu w podejściu do fotografii. Sam, przypominając sobie swoje zdjęcia, wiem że faktycznie czasami rodzą się one na planie, ale nie ukrywam, że 90% moich portretów powstała na długo zanim bohater pojawił się przed kamerą. Miałem to w głowie. Aranżowałem wszystko. Byłem przygotowany. Często robiłem jedną klatkę (a razem robiłem ich 8 w formacie 4×5 cala) i ta pierwsza była tym, co sobie wymyśliłem. Potem robiłem dodatkowo, bo głupio mi było za darmo ciągać ludzi czasami z głębi Polski :)

Mam kaca. Poważnego kaca odnośnie tego, czy ja dobrze rozumiem tych Wielkich Portrecistów. Czy ja nie idealizuje sobie tych fotografów zbytnio? Z lekcji prowadzonej przez Anni wynika bowiem jasno, że wszystko, co wcześniej zakładałem, że dzieje się świadomie w głowie fotografa – począwszy od pomysłu, poprzez technikami i realizację – jest w sumie większym lub mniejszym przypadkiem. Przynajmniej tak to wynika z tych kilkunastu odcinków spotkań z Leibovitz.

Gdy zacząłem oglądać fragment poświęcony post-produkcji, to nie ukrywam, że prawie mnie zemdliło. Annie siedząca za placami “operatora” Photoshopa, wskazuje mu wskaźnikiem na patyku z gumką, co w danym obszarze należy zmienić, co ująć, co podciągnąć i grafik majstruje przy tych fotach suwaczkami. Powiecie, że jestem frajerem, bo to jest norma i każdy obrabia fotografie i jest zawód retuszera właśnie po to, by fotograf nie musiał sam tego robić. I macie rację. Niemniej, zderzenie z tą postawą wskazywania co i gdzie zrobić po wykonaniu zdjęcia, jakoś mnie odpycha. Wówczas wracam do Avedona i Penna. Czarno-białe zdjęcia. Prostota. Moc w samej postaci, kadrze. Naturalnie, że portrety Annie to kompletnie inna stylistyka i albo się ją lubi, albo nie. Niemniej, było mi straszeni smutno. Obrano mi bowiem, a właściwie sama się obrała z ideału trochę moja guru Annie.

Nie umiem tego zracjonalizować chociaż to rozumiem, znam zasady. Nie potrafię też wyjaśnić czemu mnie to drażni. A jednak. Nie chcę Wam polecać tego filmu, bo trzeba za niego zapłacić, a naprawdę uważam, że nie dowiecie się z niego niczego na temat fenomenu Jej zdjęć.

Czy Annie jest wiec portrecistką?

Powiem tylko, że Annie nadal jest dla mnie w czwórce portrecistów, którzy odcisnęli na mnie swoje piętno fotograficzne. Nadal jej zdjęcia są na mojej półce i jej album także. Mam w katalogach poukładane jej zdjęcia i uwielbiam jej fotografie. Pomimo, że ostatnimi czasy przyjęły formę grafik bardziej niż portretów charakterystycznych. Cóż, każdy jednak ewoluuje. Ona nadal robi portrety, a ja nie robię. I to też pewnie jest zasadnicza różnica między jęczącym amatorem a zawodowcem, który musi wykonać kolejne zlecenie lepiej niż poprzednie. Ona utrzymuje się na powierzchni najlepszych stron magazynów od dziesiątek lat. Szacun Annie.

9 komentarzy

  • Taki raczej dosyć przypadkowo pocięty wywiad niż MasterClass. Od dłuższego czasu traciłem/tracę wiarę w fotografię, w ‘sukces’, ‘warsztat’, Annie tylko dorzuciła do tego ogródka kamyczek. Bez wyrzutów sumienia poprosiłem o zwrot pieniędzy.

  • O właśnie. Ja w swoim życiu poznałem wielu fotografów, oczywiście mniejszego kalibru, niż Leibovitz. Część z tych ludzi kompletnie nie zawracała sobie głowy takimi rzeczami jak technikalia, obróbka, sprzęt, warsztat, poprawność techniczna. A mimo to przyciągali uwagę kolegów, odbiorców, w krótkim czasie nawet mieli klientów i przechodzili na działalność częściowo albo w pełni komercyjną. Wygrywali konkursy. Są znani.
    Znam fotografów tworzących na filmie, którzy ledwie potrafią włożyć film do aparatu – po skończeniu fotografowania całą resztę procesu ktoś robi za nich. A mimo to robią zdjęcia, obok których nie można przejść obojętnie.

    Tych ludzi łączy coś nieuchwytnego, coś, co sprawia, że inni zatrzymują się przy ich zdjęciach, chcą je oglądać. Spojrzenie. Wyczucie tematu. Talent. Coś, czego nie można się nauczyć. Czasem nawet trudno o tym opowiedzieć, bo to siedzi w człowieku, jego sposobie myślenia, działania czy interakcji z ludźmi (co przecież jest piekielnie ważne w portrecie). I szczerze – niewiele się można od nich nauczyć wprost, bo oni chyba sami nie wiedzą, co czyni ich fotografie wyjątkowymi. Po prostu to robią.

    Chyba czasem zapominamy, że strona techniczno-warsztatowa w fotografii jest wtórna do “tego czegoś” co czyni zdjęcie fotografią. I pewnie, że dobrze, jeżeli fotograf ma doskonale rozwinięty warsztat, zna się na sprzęcie i wie jak go użyć, ma świadomość obrazu. Ale samo to nie wystarczy.

  • Ja widząc reklamę tego Classa na YouTube zwróciłem uwagę na takie ciekawe zestawienie scen, gdzie w jednej Annie mówi o tym, że sprzęt nie jest najważniejszy, a bezpośrednio po tym ujęcie ze średnioformatowym Hasselbladem. Wydało mi się to wtedy humorystyczne. Nie żeby było coś złego w robieniu zdjęć Hasselem, ale w takim zestawieniu poczułem dysonans tych treści :P

  • Czesc. Mysle, ze warto miec troche luzu i nie spinac sie za bardzo. Czy Helmut Newton wywolywal sam? Chyba tez nie. Avedon? Nie jestem pewien. Ja popieram luzne podejscie, wychodzenie momentu na ulicy lub “zgryzt” w glowie, ze to to ujecie a nie inne :) Nie znaczy to, ze nie przykladam wagi do estetyki, ale bez przesady. Jak mi ziarno wyjdzie duze w Rodinalu to nie bede plakal.
    Duzo zalezy tez od podejscia. Poznalem rok temu fotografa wielkiego w Polsce, starej daty i kupilem pierwsza w zyciu odbitke. On mysli tydzien nad jednym zdjeciem i dopiero robi jak wymysli. Mozna i tak.

  • Geniusze:
    nie przygotowują się do zrobienia portretu,
    nie interesują się sprzętem, którego używają,
    nie instruują bohaterów swoich sesji jak pozować i co chcą osiągnąć,
    często nie znają się na fotografii, nie wiedzą nawet jak wyjaśnić głębie ostrości.

    I dlatego są geniuszami.

  • Racja :) bierze taki film, robi fikolki jak leci w 100eltnim Rodinalu, gdzies ma strefy bo i tak wyciagnie sie papierem. Jedno zdjecie na rok, cyk, i po sprawie :)

  • Drobna uwaga.
    Niektórzy są uważani za geniuszy teraz i to też nie przez wszystkich. Często przez dość wąskie środowiska. Moda i takie różne. Ale czy będą geniuszami za np. 50 lat?
    Może zostaną obśmiani? :)

  • Uwag druga :)
    Był sobie taki fotograf William Eggleston. Robił kolorowe zdjęcia w czasach, kiedy kolor był uznawany za przejaw prostactwa.
    Fotografował beznadziejnie szare życie małego miasteczka. Stał się sławny z powodu wprowadzenia koloru do tzw. sztuki wysokiej. Jest ceniony, jego nazwisko znajduje się w każdym podręczniku do fotografii. Czy jego zdjęcia są wspaniałe? Moim zdaniem nie, wg. dzisiejszych kryteriów są chyba w sumie dość kiepskie i beznadziejnie nudne. Ale jest on ceniony z zupełnie innych powodów, pozaestetycznych. Był pierwszy, był oryginalny, wniósł do fotografii coś nowego. To był postęp, rozwój. A zdjęcia jak zdjęcia, takie sobie. Nie na każdym Wielkim warto się dziś wzorować. Można go cenić, ale jednocześnie nie zachwycać się tym co stworzył.

fotopropaganda blog o dobrej fotografii