fotopropaganda blog o dobrej fotografii

Samotność równowagi Japonii

Jest taki wspaniały cytat z filmu “Lost in Translation”, w którym Bill Murray jednym zdaniem opisuje czym jest świadome istnienie: “The more you know who you are, and what you want, the less you let things upset you.”

Im lepiej wiesz, kim jesteś i czego chcesz, tym mniej pozwalasz, by cokolwiek wyprowadzało cię z równowagi. To piękne i prawdziwe, ale jakże trudne do osiągnięcia, gdy wokół Ciebie sprawy nawarstwione latami i rzeczy oraz ludzie, którzy nie zawsze tak samo podchodzą do życia. Japonia to jednak idealne miejsce na pewne przewartościowanie postrzegania siebie. Jeśli jesteś tam pierwszy raz, wszystko Cię zaskakuje i zdumiewa. Gdy przebywasz w Japonii choć trochę dłużej, wydaje Ci się, że to idealne miejsce dla człowieka ułożonego, który już tylko potrzebuje zasad, ram, spokojnego nie wtrącania się i oddechu…

Oczywiście nadal jesteś tylko turystą. Nadal tylko wydaje Ci się, że rozumiesz filozofię życia japończyków, a tak naprawdę nie wiesz nic poza powierzchnią tej kultury. Zachwycasz się brakiem koszy na ulicach i brakiem… papierków jednocześnie. Widzisz, że każdej drobnej budowie na ulicy towarzyszy 4 lub 5 pracowników, których zadaniem jest tylko ostrzeganie o toczących się pracach. Cieszysz się, że każdy wokół Ciebie się uśmiecha i po kilka razy w jednym zdaniu używa “arigato”…

Gdy już więc prześlizgniesz się przez te turystyczne zachwyty nad zwyczajami, pięknymi świątyniami zalanymi tłumem turystów, to masz okazję zerknąć na boczne ulice. Każdy fotograf chcę spojrzeć na boczne ulice, to znaczy taki, który nie podda się kolorom jesieni w riokanie w Hakone lub kwiatom wiśni na Ścieżce Filozofów w Kyoto.

Kiedy łapałem oddech od tych pocztówkowych klasyków japońskich, chodził za mną cały film “Lost in Translation”, bo to w sumie też taki klasyk, który przyczepia się jaźni Twojej i tkwi tam. Gdzież nie lepiej łapać trochę prawdy o kraju tak odległym od nas, jak nie na prowincji. Nadal ućkanej turystami, ale wystarczy skręcić 10 metrów od utartych szlaków i zobaczyć fragment prawdziwie “bocznych ulic”.

Zdjęcie z taksówką, jakże charakterystyczną dla Japonii stało się dla mnie symbolem mojego spotkania z tą kulturą. Chłodny poranek w górach, nieopodal zatopionych w dolinach riokanów z onsenami i miasteczko jak wymarłe. I tylko jedna taksówką nad brzegiem jeziora z perspektywą dzikości tych wulkanicznych wysp.

Pustka ulic pozamiejskiej dżungli w Japonii daje się we znaki jeszcze bardziej niż tłumy amerykanów w każdym barze sushi. Nie jest łatwo spotkać lokalnego mieszkańca na japońskich wsiach. Ulice wydają się wymarłe, nieliczne Lawson lub 7Eleven to jedyne miejsca, gdzie parkujący swoje małe samochodziki mieszkańcy są widoczni. Zestawienie tego z ponad 20 mln Tokio i ludzką falą przewalającą się pod powierzchnią w tunelach metra i niekończących się przejściach tego podziemnego miasta kontrastuje ze wstrzemięźliwością do kontaktów samych Japończyków i ciszą pozamiejskich regionów.

Japonia jest samotna. Ta analogia do samotnej wyspy położonej gdzieś na końcu świata, jakby wprost wynikała z chęci izolowania swojej kultury jeszcze w XIX wieku. Niechętni przybyszom, chcieli zachować swoją odrębność i unikalność. Jednak w ciągu kolejnych 100 lat stali się krajem ogarniętym konsumpcjonizmem i pop kulturą, tworząc samemu jedną z najdziwniejszych społeczno-kulturowych mieszanek na świecie. Japonia jest samotna także w tym dziwacznym dla europejczyka podejściu do człowieka, traktowaniu społeczeństwa i warstw kulturowych zaszytych między zwariowanym anime a shogunami, między walką na miecze a uległością wobec przybyszów. Japończyk nie mówi “nie”. Nawet jak nie wie gdzie jest miejsce, o które pytasz lub jak dojść tam gdzie nie wie, to nie odpowie Ci , że nie wie. On za wszelką cenę będzie się starał Ci pomóc… tak są wychowani. Słowo nie, praktycznie u nich nie występuje. To jednak nie oznacza, że nie wyrażają sprzeciwu… robią to jednak w sposób, który dla nas “dzikich europejczyków” jest kompletnie niezrozumiały lub nie umiemy go odczytać.

Japonia jest cicha… poza dużymi miastami, które z samej racji swej wielkości i ilości ludzi oraz ruchu po prostu są metropoliami. Te zazwyczaj tętnią życiem i są hałaśliwe. Jednak Japonia bocznych ulic jest cichutka… nikt na ulicy nie rozmawia głośno, nikt nie gada na ulicy przez telefon. Japończyk, stanie z boku jeśli już musi odebrać komórkę i zakrywając ręką usta będzie szeptał do smartfona. Nikt nie rozmawia przez telefon w metrze, czy autobusie. Nikt. I nikomu nie przeszkadzają sugestie dotyczące zachowania się tak, byś nie przeszkadzał innemu. W “wolnej Europie” to byłoby zabieranie praw obywatelskich… taka jest między naszymi kulturami różnica – co dla japończyka jest zwykłym szacunkiem dla innych, u nas jest prawem do wyrażania siebie. Nawet jeśli to wyrażanie siebie rujnuje wolność innej osoby.

Spacerując po bocznych ulicach, jesteś w kraju Kwitnącej Wiśni po prostu jednym z wielu obywateli, którzy mają takie same prawa i szanują swoją prywatność, a przede wszystkim prywatność innych. Piękne jest to zbiorowe szanowanie.

Nie jemy na ulicy idąc. Wydaje się to trudne, gdy chcesz złapać odrobinę energii pałaszując onigiri, które znajdziesz w wielu postaciach w każdym 7Eleven. Odruchowo po wyjściu chwytasz trójkąt ryżowy wypełniony łososiem i chcesz maszerując jeszcze ciepłym listopadowym dniem ulicami Kyoto. Nie rób tego. Japończycy mają ogromny szacunek do jedzenia, a przejawia się on nie tylko w całym kunszcie krojenia ryb na sushi, ale przede wszystkim właśnie w niejedzeniu idąc. Stań gdzieś lub usiądź na jednej z rzadkich (!) ławek. Tak… w Japonii nie ma ławek. Znaczy są, ale wyłącznie wokół turystycznych miejsc… na mieście nie ma gdzie usiąść. Jakże to odległe od kultury np. Paryża, gdzie każdy krawężnik czy płotek jest usiany turystami jedzącymi kanapki. Byle szybko, byle jak… W Japonii nie uda Ci się to. Może dlatego każda ulica mniejsza w stolicy jest swoistym jarmarkiem restauracyjek, gdzie możesz coś zjeść. Ilość malutkich punktów sprzedaży jedzenia jest nieprawdopodobna. Nigdzie nie widziałem takiej ilości nagromadzonych wszelakich jadłodajni, jak w Japonii.

To właśnie efekt szacunku do jedzenia. W ciasnych, małych barach, w godzinie lunchu roi się od ludzi jedzących na małej przestrzeni, często siedząc plecy w plecy. Byle nie na ulicy, byle nie w drodze.

Religia… nie wiem nawet jak opisać ogrom religijnej spuścizny i zabytków tego kraju. Pozostaję pod wrażeniem jakże innego podejścia do filozofii istnienia, filozofii życia i religijności wyrażanej w całkowicie inny sposób niż chrześcijaństwo. Czasami zastanawiam się, jak tak barbarzyńska religia, jak chrześcijaństwo mogło uchować się na tej planecie. Ale to chyba ponownie kwestia jakże prymitywnej cywilizacji europejskiej epoki średniowiecza. To, co wpływa na Twoją dusze chowa się za prostym ogrodem z pagodą i szumem wiatru w drobnych liściach klonów. Samo patrzenie na te wspaniałe świątynie sprawia, że chcesz samemu zacząć zastanawiać się nad sensem samego siebie.

Tłumy turystów nie pomagają. Są przerażające, ale już sami japończycy zrozumieli, że muszą to jakoś powstrzymywać. Nie dziwie się… zachowanie części odwiedzających jest skandaliczne i tylko wstrzemięźliwości lokalnej kultury zawdzięczają nie wyrzucenie ich ze świętych miejsc. Oczywiście, że japończycy zarabiają na turystach i to mnóstwo pieniędzy. Każdego dnia, tylko na jednym lotnisku Haneda odprawianych jest ponad 200 tys. podróżnych. Wyobraźcie sobie skalę popularności Japonii. Kiedy rozpoczyna się sezon kwitnienia wiśni, miasto jest absolutnie zalane chciwymi fotografii turystami. Będąc w Japonii nie ustrzeżesz się jako fotograf klasyków i kalek tego, co spotkasz w miliardach odsłon na Instagramie… ale po prostu się nie da nie zrobić…

Nie staraj się zrozumieć tego kraju po jednej wycieczce i kilku obejrzanych zabytkach. Nawet toalety, które grają i czyszczą Cię od spodu lepiej niż wodospad, nie sprawiają, że rozumiemy Japonię. To jest całkowicie odmienna dla mnie planeta kulturowa. Nawet jeśli przez ostatnie 50 lat zmieniła się w mieszankę pop-kultury, globalizmu, konsumpcjonizm i infantylności dorosłych, która jest dla mnie całkowicie niezrozumiała. Tak, jak ubóstwiane przez dorosłych mężczyzn wizerunki lolitek przebranych w dziwaczne stroje z mangi i anime.

Ludzie… jak napisałem na początku. Tłum wylewający się z każdej stacji metra w godzinach szczytu w Tokio przytłacza. Powoduje, że masz wrażenie zapętlonego ujęcia ludzkiej masy i potoku ciemnych głów poruszających się w rytm ruchomych schodów – to w górę, to w dół. Strzałki oznaczające kierunek pochodu i regulujące stronę, po której powinieneś iść są jak dodatkowe pasy samosterujące tymi falami ludzkich istnień. Nigdy nie widziałem, aby peron długości 200 metrów był wypełniony od końca do końca tłumem pracowników, mieszkańców i turystów bujających się w rytm kroków, a nastĻeny wagon już nadjeżdża…

Tęskniłem jako fotograf za próbą wyodrębnienia indywidualnych osób. Pomny jednak wcześniejszych sugestii, że fotografowanie mieszkańców na ulicy nie jest dla nich przyjemne, a wręcz ujmuje ich prywatności starałem się nie robić tego, co w Europie czuniļłym bez obaw. Tym bardziej cieszyły mnie kadry, które nie odbierały bohaterom ich prywatności, a dla mnie były ukradzionymi pamiątkami indywidualnych portretów. Okazało sie po raz kolejny, że wspólna pasja fotograficzna zbliża, a używany sprzęt otwiera usta i powoduje uśmiech nawet na twarzach wstrzemięźliwych japończyków… jak w wypdku tokijczyka, który fotografował Bronicą 6×6 z punktu widokowego. Nasze spojrzenia spotkały się tuż po zrobieniu zdjęcia i mój Hasselblad zachwycił kolegę, ja natomiast zazdrościłem mu pięknego dźwięku uderzającego lustra. Brzmiał jak dzwon w tym pomieszczeniu.

Czy wrócę do Japonii…? Na pewno tak, ale już mniej w kierunku tych wszystkich turystycznych atrakcji, które po prostu za pierwszym razem trzeba zaliczyć, ale bardziej lokalnie.
Mocno lokalnie, bo tam są fotograficzne boczne drogi.

*wszystkie zdjęcia wykonane aparatem Hasselblad 907x100c oraz obiektywem XCD 45/3,5

Skomentuj

fotopropaganda blog o dobrej fotografii