Należę do tego typu fotografów, którzy nie potrafią zrobić dobrego zdjęcia za pierwszym razem w danej lokalizacji. Zazdrościłem i nadal zazdroszczę uczestnikom różnych plenerów, którzy jadą na kilka godzin lub nawet na kilka minut w jakieś miejsce i robią świetne zdjęcia. Nie dość tego, potrafią je wrzucić w kilka minut do sieci i jest dobrze. Ja kompletnie z innej gliny jestem ulepiony. Z nowymi miejscami na fotografię pejzażu jest u mnie jak z pierwszą randką… chcę, a się boję. Jakiś wewnętrzny hamulec mam w sobie, który działa trochę jak onieśmielenie. Potrzebuje tzw. chwili na dostosowanie się, na spokojne wchłonięcie zmysłami tego co widzę, tego gdzie się znalazłem. Na moje nieszczęście, ta chwila zazwyczaj trwa dłużej niż bym zakładał.
I nawet jak się przełamię i szybko rozstawiam statyw, montuję cały ten anturaż plenerowy, to efekty zazwyczaj są tragiczne. Pierwszy raz nigdy nie wychodzi. Dopiero muszę się wstrzelić jak artylerzysta. Klatka po klatce. Kadr po kadrze. Kompozycja po kompozycji. Zapewne ta właśnie cecha sprawia, że tak bardzo podziwiam streetowców. Ten moment. Decydujący. Naturalnie w fotografii plenerowej, w pejzażu nie jest to tym samym co Bressonowski moment, ale jednak podziwiam kolegów, którzy po prostu jadą gdzieś 100 kilometrów, wyjmują aparat i robią dobre zdjęcia. Pewnie też dlatego nie uczestniczę już w grupowych plenerach – ja podczas nich nie umiem fotografować. Muszę mieć czas dla siebie, dla swojego postrzegania sceny. U mnie to proces. Czym dłużej fotografie, tym dłużej on trwa. Powinno chyba być odwrotnie. Skoro mam opanowaną całą tę technikę i nie potrzebuje zastanawiać się ile muszę naświetlać z filtrem x16, bo znam warunki z pamięci poprzednich kadrów, to krócej winno mi to zajmować. Tak nie jest.“Resztki złego światła”, z serii Miejsca Dobrze ZnaneJestem takim jeźdźcem bez głowy czasami. Niby przygotowanym pod względem teoretycznym i noszącym wielkie juki doświadczenia, a tymczasem marnuję zazwyczaj unikalne momenty, gdy trafiam w nowe miejsce. Pewnie dlatego wracam w swojej fotografii do miejsc wielokrotnie naświetlonych. Miejsc znanych, które jednak za każdym razem stają się wyzwaniem na nowe podejście, nowe światło. Traktuję często spotkania z tymi samymi głazami, polerami, słupkami jako wprawki. Ćwiczenia sprawdzające stan mojej wyobraźni. Uwielbiam to. Zazwyczaj wracam pokonany przez “złe światło” (nie ma złego światła!), ale zawsze tak samo zaciekle wojuje z kadrem. Chciałbym potrafić nie marnować szans, które kosztują mnie czas, zaangażowanie, pieniądze itd… ale tak się niestety nie dzieje.
Jestem fotografem powtórkowym, można powiedzieć odtwórczym, bo odtwarzam własne kadry. Stare miejsca.
Czy to sprawia mi jakąś przykrość? Absolutnie nie. Być może powodem jest nie uczestnictwo w wyścigach na lepszy kadr od kogoś. Jest jednak inny problem, czysto organizacyjny i logistyczny – po cholerę wyjeżdżać w jakąś wymarzoną lokację, skoro na 90% nie przywiozę stamtąd dobrych zdjęć?! I możecie się śmiać, ale tak mam. W obawie przed niezrobieniem dobrych zdjęć i straceniem kasy, czasu i atłasu… często rezygnuję.
Głupota co?
No wiem :(“Patrz mi w oczy!”, z serii Miejsca Dobrze Znane