Uwielbiał te chwile tuż przed wypłynięciem. Kubek ciepłej kawy zawsze przyprawiał go o lekki uśmiech. Październik przywitał w Gdańsku – armator wysłał jednostkę po ładunek drewna. Wszystko wyglądało na gotowe do rejsu. Wieczór nie był przyjazny, potężne podmuchy wiatru naprężały cumy, które śpiewały jak na starych szantach nuconych przez jego ludzi w kambuzie. Oparł się o framugę wyjściową z nadbudówki i śledził wzrokiem krzątających się po pokładzie ludzi. Klarowali pozostałości po załadunku. Mroźne powietrze i coraz bardziej wzmagający wiatr wpędził Erika Olsena z powrotem na kapitański fotel na mostku. Port nigdy nie zasypiał, ale w taką pogodę na nabrzeżu nie było nikogo. Skuleni operatorzy dźwigów chowali się między ramiona. Angielski odbiorca ładunku jeszcze poprzedniego wieczora nadał depeszę, że bardzo mu się spieszy z tym drewnem i czeka w Anglii, w porcie Wivenhoe, hrabstwo Essex. Każdy dzień się liczy i prosi o pilne wypłynięcie, nawet w tak złą pogodę jaką zapowiadała Gdynia Radio na dzień 25 października 1970 roku. Był pracownikiem, starał się zawsze wypełniać polecenia armatora. Nie przypominał sobie dnia, gdy musiał odmówić. “West Star” odbijał od kei. Potężne diesle popędzały śruby. Ruszyli. Był późny wieczór.
Zawsze zastanawiało go, czy statek pamięta swoją historię? Swoje imiona? Pod jego stopami drżała konstrukcja tego zbudowanego w Bremie drobnicowca z własnymi dwoma dźwigami załadunkowymi, które tak przyspieszały pracę i uniezależniały te jednostkę od portowych fochów kapitanatu. Ponad 62-metrowa jednostka nie była żadnym wielkim statkiem. Kapitan Olsen ogarniał całość jednym spojrzeniem. Nie cierpiał tych wielkich statków, których końca nie można było dostrzec nawet podczas dobrej pogody. “West Star” miał duszę i choć wielokrotnie zmieniał imiona i właścicieli, to od kilku lat jego szlakami i trasami kierował duński armator z Kopenhagi: Partrederiet Trigon. Dwie poprzednie nazwy były zupełnie inne, żeńskie. Ta obecna nadała mu jednak, zdaniem kapitana, jakiś dodatkowy charakter. Zmężniał.
Minęli główki portu. Wiatr się wzmagał. Z zapowiadanych 6 w skali Beauforta, na samym wyjściu mieli już ósemkę. Ale “West Star” nie takie fale i sztormy widział. Przecież rok wcześniej, kapitan przetrwał na nim prawie 11 stopni na Morzu Północnym, kiedy dotarli do portu w Aberdeen po wypłynięciu z Kopenhagi, po raz pierwszy w swojej karierze ucałował ląd po zejściu z mostka. Przy tamtym sztormie, ten wydawał się tylko słabym szkwałem.
Światło w kajucie kapitańskiej migało w rytm kołysania statku, zasłaniane przez obudowę bulaja. Nie mógł spać. Jakiś wewnętrzny ciężar utkwił gdzieś między jawą a snem o na nic zdały się kolejne proszki dostarczane przez Wilhelma, który pełnił rolę medyka, sanitariusza oraz kucharza w jednym. Był niezastąpiony. Kapitan traktował go jak swój amulet podczas każdego rejsu. Uwielbiał czuć, że ma oddanego kompana, zresztą nie dawał nigdy zginąć Wilhelmowi i wynagradzał go dodatkowa, zawsze na koniec każdego rejsu. Było tuż przed 1.00 w nocy. Ciężkie tupanie pod drzwiami kajuty nie zwiastowało niczego dobrego.
– Kapitanie! Kapitanie! – Wilhelm nie zwykł krzyczeć w ten sposób nawet podczas naprawdę poważnych problemów na pokładzie. – Silnik stanął.
To były chyba ostatnie słowa jakie kapitan Erik Olsen pamięta całkowicie trzeźwo. Wszystko, co działo się potem wydaje mu się teraz tak odległe i zamglone. Była pełnia sztormu. Cała załoga znajdowała się na pokładzie. Rzut oka za burtę i już wiedział, że hrabstwo Essex nie doczeka się widoku wpływającego drobnicowca z Gdańska. Było za późno. “West Star” przechylał się stopniowo na jedną burtę, tracąc zdolność manewrową. Wiatr zachodni dociskał ich do brzegu na wysokości miejscowości Ulinia. Latarnia w Stilo asystowała w tej walce swoim światłem. Była 2:55 czasu lokalnego 26 października. Kapitan Erik Olsen nadał sygnał “MAYDAY, MAYDAY”.
Walka o statek trwała kilka dni. Próby odciągania i spychania go z mielizny podejmowały kutry Polskiego Ratownictwa Okrętowego: RC-1 i RC-3 oraz Muszla. Przypłynął też holownik ratowniczy Tumak. Przez kolejne dni, wokół masztów dźwigowych unosił się śmigłowiec Marynarki Wojennej. Aż do 2 listopada 1970 roku trwały próby ratowania jednostki. Całą 7-osobową załogę przetransportowano bezpiecznie na brzeg. Ostatnią osobą, która zeszła z przechylonego i zanurzonego do połowy pod wodą pokładu, był Erik Olsen, kapitan.
Wrak statku “West Star” spoczywa kilkaset metrów od plaży w Ulini. Na głębokości około 3-5 metrów. Jeszcze kilka lat temu nad wodą sterczały oba dźwigi przeładunkowe, które tak wspaniale sprawdzały się w portach. Obecnie, po kolejnym silnym sztormie pozostał już tylko jeden.
54° 47’ 14″ N, 17° 40’ 43″ E – to współrzędne wraku.
Erik Olsen jeszcze długo popijał kawę przed kolejnymi rejsami na kolejnych statkach. Tamtych dni nie zapomniał nigdy. Kilka lat temu, po ponad 35 latach, stanął na plaży w Ulini i długo patrzył na sterczące maszty jednostki, którą tak lubił. Nie było z nim Wilhelma.
Dzięki Iczku za ten niefotograficzny esej, dobrze się czytało.
P.S. Podobnie nazwałem (długość i szerokość geograficzna) taki mały projekt dotyczący nieużywanych i zapomnianych ogródków działkowych: https://goo.gl/photos/gHHNdyhUKxV8JwaJ7
Łukasz. Świetny ten projekt dzialkowy. To juz skonczone?
Zdjęcia robiłem w czerwcu 2015 r. W tym okresie po wpisaniu pozycji geograficznej w mapach google można było zobaczyć jeszcze ogródki w całej okazałości, co w zestawieniu z tymi zdjęciami dawało mocny kontrast. Niestety zmieniły się zdjęcia w mapach jak i same ogródki. W tym miejscu ma być centrum handlowe więc postęp “erozji” jest szybki. Na szczęście u mnie, na Ślasku, podobnych miejsc nie brakuje ? Dzięki za dobre słowo.