“Kameralne, dwudniowe warsztaty fotograficzne w grupie 10-15 osób.”
Dobre, co?! :) Takie ogłoszenia są nagminne i zawsze zastanawiam się, czy słowo “kameralne” zmieniło tak bardzo znaczenie? Generalnie mam wrażenie, że intymność i kameralność mocno się zdewaluowały ostatnio. Kiedy odchylam kurtynę aplikacji YouTube, zaczynam drżeć ze strachu czym ja to dzisiaj zostanę poczęstowany przez kolejną kampanie adwordsową, która opierając się na listach remarketingowych Google Adwords przeszuka wszystkie moje pozostawione w sieci tropy i podrzuci mi filmik z serii: to miałem na śniadanie, tutaj pocałowałem swoją dziewczynę lub jakiś z serii tych najciekawszych: oto moja wanna i mój sedes.
Prywatność i intymność przestaje istnieć. Tyczy się to także fotografii. Oczywiście przykład z warsztatami jest zupełnie niewinną igraszką i raczej śmiesznym podejściem tych nauczycieli, bo prawdziwe ból przeżywam gdy oglądam kolejne serie onlinowych warsztatów: “jak zrobić zdjęcie jak Helmut Newton” lub “gdzie staną na ulicy, by złapać kadry Bressona” :)
Tymczasem, prawdziwy proces twórczy zawsze dla mnie był idealnie indywidualny. Idealnie znaczy, że nie ma w nim absolutnie miejsca na drugą osobę. Ja fotografuję sam. Nie jestem w stanie i nawet nie staram się robić zdjęć w grupie. Nie umiem i jak jestem w takiej sytuacji, to albo rezygnuję, albo traktuję to jako zabawę. Coś, co tworzę jest dokonywane przeze mnie zupełnie samotnie. Nie inaczej.
W historii fotografii mamy kilka przykładów duetów fotograficznych, ale to są białe kruki, a poza tym – ja nie umiem sobie nawet wyobrazić jak można podpisać zdjęcie dwojgiem nazwisk? Zawsze było to dla mnie nie do wyjaśnienia, bo przecież na końcu ktoś naciska ten spust i ktoś decyduje o świetle. Ale może nie jestem w stanie tego ogarnąć. Oczywiście do najbardziej rozpoznawalnych duetów, z racji moich zainteresowań w obszarze fashion, należą na pewno Mert Alas i Marcus Piggott (Mert&Marcus), którzy doskonale sobie dają rade ze swoim dualizmem. Jest tez Zosia Zija i Jacek Pióro, którzy tez wspólnie podpisują prace. Zresztą Zosię pamiętam z dawnych, dawnych czasów z jej autorskiej fotografii i ciesze się, że nadal tkwi w tym co robiła. No i są w końcu SMOKI, chociaż mam wrażenie, że jednak pracują fotograficznie osobno i zdjęcie ma zawsze jednego u nich autora. Są na pewno też i inni, ale ja chciałem przyczepić się do klasycznego podejścia: ja i aparat.
No bo jak to jest możliwe, aby kompozycja była wspólna? Zaczynając od technikaliów… przecież nawet patrzymy z innych miejsc na te samą scenę. Nasze oczy nigdy nie są dokładnie w tym samym miejscu, co np. naszego partnera. Nawet przesunięcie o kilka centymetrów potrafi zmienić perspektywę i np. kompozycja zasłoni fragment widziany nad blatem stołu. Kolory tez postrzegamy inaczej. Faktury. Do tego nasze wyobrażenia estetyczne. No nikt mi nie wmówi, że są ludzie posiadający taką samą wrażliwość estetyczną. To jest cecha wybitnie indywidualna. Jak więc podpisać się po zdjęciem, którego w 100% nie czujemy nasza estetyką? Nie rozumiem tego…
Ja muszę być sam. Mogą naturalnie być koło mnie osoby, które pomagają mi stworzyć coś, co mam w głowie. Tak dzieje się przy portrecie. Często jest tak, że te osoby wnoszą wiele w mój jedynie zarys koncepcji. Jednak, gdzieś na końcu jestem już tylko ja, wizjer i model. Gdy tańczę ze statywem, filtrami i całym tym ambarasem plenerowym wokół pieńka zanurzonego w wodzie, nie wyobrażam sobie, aby moje wyobrażenie finalnego zdjęcia, mógł ktoś wyczuć w mojej głowie. By powiedział: tak, przesuń to w lewo, bo czuję, że i ty tak to widzisz. No nie! Fotografia koncepcyjna, czyli dla mnie taka, która zakłada pewien plan uzyskania efektu finalnego, nie daje przestrzeni dla drugiej osoby. Oczywiście, moja definicja fotografii koncepcyjnej jest tylko słownie podobna do klasycznego rozumienia tego sformułowania, ale pasuje mi do koncepcji :)
Nie zanudzam Was dalej. Zastanawiam się jednak czy jestem odosobniony w moich odczuciach? Czy może jednak, większości z nas nie przeszkadzają osoby współtworzące obraz? Mnie ostatnio rozprasza wszystko, nawet obecność fizyczna ludzi daleko ode mnie podczas zdjęć. Odczuwam podskórnie presję i jakiś dziwny niepokój. Pamiętam, latem wybrałem się na Górę Gradową by sfotografować wschód księżyca w pełni. Pojechałem tam pierwszy raz w życiu. Na terenie grodziska było chyba ze 30-40 osób. Połowa z aparatami, połowa z winem. Nie byłem w stanie robić zdjęć. Po prostu nie :)
Samotność fotografa to jak swobodne nurkowanie w wieli błękit. Tylko światła mamy więcej.
Dokładnie!
Nigdy nie potrafiłem zrozumieć fenomenu tzw spacerów fotograficznych. Jak można się skupić na fotografowaniu kiedy wokół biega kilkadziesiąt osób i “foci” wszystko co się pojawi w zasięgu wzroku? Do zdjęć potrzebuję spokoju i możliwości skupienia, również przy reportażu.
Kiedyś, z ciekawości wziąłem udział w takim spacerze fotograficznym i słowo harcerza, czułem się niczym wilk stepowy. Pewnie dlatego ,że zawsze byłem i będę samotnikiem w swojej twórczości? może zbyt wielkie słowa ale z pewnością w swojej przygodzie z fotografią. Dziś już prawie nic nie publikując w sieci (bo skany są okropne, a ciemni chwilowo nie mam, aby wykonywać i pokazywać odbitki). Ale teraz po dłuższej przerwie, kroczę dalej z tą przygodą samotnie (taka moje medytacja) i szukam własnego stylu a nie narzucanego mi przez mas media i inne wynalazki naszej kultury.
Pozdrawiam Łukasz Wojnowski