Wracam często do starych zdjęć robionych na różnych aparatach. Dzisiaj wpadł mi pod rękę dysk ze zdjęciami z mojego wyjazdu na Wyspę Skye. Muszę Wam powiedzieć, że na nowo odkrywam jakość i rozpiętość tonalną matrycy w Fuji GFX 50s, który wówczas używałem dzięki uprzejmości FujiFilm Polska.
Czasami warto ponownie przejrzeć stare zasoby dyskowe i jeszcze raz dokonać selekcji zdjęć. Często okazuje się, że po roku, dwóch latach, nasze spojrzenie jest już całkowicie inne i te same kadry nie zostałyby wysłane ponownie.
Czasami wystarczy inne kadrowanie, czasami zmiana tonacji lub usunięcie kolorów poza bielą i czernią. Warto robić takie ćwiczenie. Niezmiennie jednak jestem zachwycony tym, co ten aparat wypluwa z siebie bez żadnych presetów i jaka jest tonalność plików RAW. Kosmiczna.
Do fotografii pejzażowej naprawdę trudno obecnie znaleźć lepsze narzędzie. Wiem, że mamy już następcę tego aparatu i to w dwóch odsłonach: Fuji GFX 100 i 50 sII, ale mam wrażenie, że “stara” 50s doskonale daje sobie radę. Czy jest warta wymiana 50 mln pikseli na 100 mln, jak to jest w wypadku GFX 100? Z doświadczenia powiem, że nie widzę żadnego sensu, aby w fotografii plenerowej przekraczać granicę 36 mln, czy nawet 24 mln. Stale powtarzany argument cropowania i możliwość wyjęcia z kadru nie jednego, ale 10 zdjęć nie przekonuje mnie. Dzieje się tak dlatego, że jestem wychowany na starej zasadzie fotograficznej, że kadrowanie odbywa się w wizjerze. Tak, już słyszę te salwy śmiechu i szum ocierania ekranów ze śliny po prychnięciach czytelników, ale tak mam. Jasne, że przeczą temu zdjęcia w galerii poniżej i nie będę tutaj purystą idei i przyznaje, że kadruję obraz pod potrzeby konkretnych założeń, ale są to wyjątki.
Moja ingerencje w kompozycje odbywa się zdecydowanie podczas kadrowania, na plenerze, na skale, na plaży. W wielu wypadkach mnie to ogranicza, bo dysponująć obecnie aparatem z matrycą full frame 24 mln, nie poszaleje sobie potem w LR, ale cóż… każdy kij ma dwa końce. Dla mnie fotografia i tak powstaje w mojej głowie na żywo, gdy widzę scenę. Potem, to już tylko lekkie docinanie – nic więcej. Tutaj zawsze szedłem pod prąd drugiej, całkowicie odwrotnej filozofii fotograficznej, np. Ansela Adamsa, którego fotografia dopiero zaczynała się w ciemni :)
Czy to wszystko ma znaczenie dla samego zdjęcia? Oczywiście, że tak. Oglądając setki i tysiące zdjęć plenerowych, pejzażowych mam często wrażenie, że wiele z nich nie powstałoby lub inaczej – nie zostałaby doceniona, gdyby nie możliwości techniczne wycinania, zbliżania i potężnego kadrowania obrazu. Czy to źle? Nie. Na samym końcu przecież liczy się odbiór takiej fotografii i jej siła w obrazie pozostająca.
Dużo ważniejszym dla mnie wyznacznikiem jakości sprzętu były zawsze te cholerne matryce, które tak zmieniły moją fotografię. Cały czas się ich uczę. Uczę się je rozróżniać i odróżniać sposób jak pracują, chociaż koledzy z IT śmieją się ze mnie, że one wszystkie są produkowane w 2-3 fabrykach na świecie i resztę załatwia soft każdej marki :)
Jasne, wielu z Was zaraz wyskoczy z tymi porównaniami do różnych filmów i błon, które też dostosowywało się do potrzeb i sposób wołania itd… ale nie wiem czy to jest to samo? Problem chyba w tym, że na moim ówczesnym poziomie fotografowania, sprawy nie szły tak daleko w detale tonalne, czy kolorystyczne. Dopiero dzisiaj dostrzegam moc kolorów Kodaka na moich zdjęciach z Mamiya 7 czy Pentaxa 67. Wówczas to był po prostu Kodak :)
Tylko, że wówczas nie miałem prawie żadnej kontroli nad kolorem wychodzącym z procesu C-41 czy takiego lub innego labu. Dawali, brałem, skanowałem i tyle. Bardziej zajmował mnie obraz i kadr. Teraz, zajmuje nas niestety bardziej to ile jest tych pikseli, czy stabilizacja w puszce się sprawdzi i jakie presety zastosuje, aby na Instagramie mieć 30 polubień więcej. Trochę się świat fotografii zmienił… “trochę”.
Niezmienne jest kadrowanie w fotografii i tego się trzymajmy. Sprawdzajmy, co da się zrobić z fotografią zrobioną rok temu. Naprawdę warto.