Pojęcie ‘posezonu’ mają szansę zrozumieć jedynie Ci, którzy mieszkają w miejscowościach sezonowych. Żadne tam wielkie miasta w weekend nie pretendują nawet do zrozumienia posezonu. Gdy słyszę, jak mi warszawiak udowadnia, że on to kuma, bo latem jeździ o 15 minut szybciej z Centrum do Wilanowa, to zapewniam, że to nie jest posezon. Nie ma to żadnego odniesienia do prawdziwej posezonowości.
Posezon to stan rzeczywistości. To rzeczywistość alternatywna.
Tak oto bowiem jest, że miejsca ogarnięte posezonem są widmem samych siebie. Wręcz stają się swoistym zombie samych siebie. Gdyby film “Dead Walking” chciano nakręcić w realnych miejscach bez konieczności zamykania połowy miasta do nakręcenia sceny pochodu żywych trupów, to np. takie miejscowości Mierzei Wiślanej czy Mierzei Helskiej byłyby idealne. Miejsca takie są dla mnie objawieniem. Z jednej bowiem strony toczy się tam nadal życie tzw. miejscowych, ale jest ono jakby uśpione. Wszystkie sprawy odbywają się w gęstym kisielu braku szumu i gwaru turystów. Braku samochodów. Braku zapachów generowanych wyłącznie w trakcie sezonu. Nadal jednak spotkasz tam właściwe tym miejscom cechy, widoki i zapachy znane niejako z immanentnych właściwości tych miasteczek. Zapach ryb, palonego drewna, wędzonych węgorzy. To jest szczególnie wrażliwie odbierane w posezonie. Bo nie ma nic innego. Wówczas doświadczasz tego ze zdwojoną mocą. Całym sobą. Bo nic innego cię nie rozprasza.Poza samymi mieszkańcami pojawiającymi się sporadycznie na ulicach, o posezonowości zazwyczaj stanowią obiekty. Nie ma nic bardziej przygnębiającego, ukazującego pustkę całego tego sezonowego blichtru jak opuszczone obiekty. Puste budy. Zdezelowane dbałością o kondycje konstrukcje, które straszą w posezonie tak samo silnie, jak w sezonie przyciągają gawiedź spragnioną byle czego, byle intensywnie i byle za kasę. To wszystko zlewa się w widok iście katastroficzny, wręcz apokaliptyczny. Brzydota tych miejsc odstrasza jednych, a przyciąga drugich. Wówczas te miejsca obnażają się przed nami pokazując bieliznę spod swoich kolorowych szat zdartych na zimę do konserwacji. I tylko pewne stałe elementy krajobrazu przypominają, że nadal jesteś w miejscu realnym. A narzędzia pracy miejscowych, ugruntowują przekonanie, że tu nadal jest życie.
– Chce pan to sfilmować? Pięć złotych się należy.
Ułamek sekundy i już wiem, że w tych ostępach niczego, głos właścicielki pensjonatu brzmi złowrogo, ale jest wyłącznie żartem z jakiegoś samotnego pana targającego sprzęt na plecach. Krótka pogawędka i zaproszenie do poczekania.
– Za pół godzinki będą dobre. Niech pan zaczeka. Spakuję panu jedną. W prezencie.
Dzisiaj jednak na rybę nie mam smaku. Pusta plaża zachęca do kontemplowania kadrów. Zabawy w piony, poziomy, czasy i przysłony. Uwielbiam te ćwiczenia we mgle. Gdy nie masz na czym oprzeć kompozycji, bo jedynym stałym kontrastowym fragmentem horyzontu jest pal. Gdy dwa, małe, białe kamyki zamykając ci kadr w sposób, który każdemu wyda się sztucznie stworzony, a jednak nie… To uwalnia, gdy ginące w wodzie dwie cienkie linie otwierają drogę do miliona interpretacji, a żadna z nich i tak nie będzie tą twoją.
Posezon to szerokość geograficzna często wcale nie opisana konkretną lokalizacją. Może to być jedynie wycinek, fragment przestrzeni, który kojarzy się zazwyczaj z ruchem, energią, obecnością napięcia. W posezonie, te miejsca, nawet na co dzień wyjęte spod normalności, przechodzą na kompletnie odrealnioną stronę. Pole golfowe zimą, to Planeta Golf. Zamieszkała jedynie przez tropy zajęcze, ślady lisie i urządzenia nawigacyjne w postaci tyczek uparcie tkwiących w dołkach.
Gdyby obcy wylądowali na takim posezonowym polu, to co mogliby pomyśleć o nas, ziemianach? Kiedy przemierzasz kolejne oszronione fairway lub green i zliczasz w pamięci ileż to PAR ma akurat ten dołek, stajesz się mimowolnie obcym na planecie posezonowej. I myślisz jedynie jak pokazać pustkę i smutek tego miejsca, gdy nie fruwają po nim białe małe piłeczki.
Kto czyni z miejsc sezonowych zjawisko posezonu? Ano sami my. Przyzwyczajeni do faktu, że posezon nie wymaga od nas niczego. Nie musimy robić nic i dbać o nic, wpisujemy się idealnie swoim zachowaniem w ten odrealniony świat. Zostawiamy więc przedmioty, tak jak są na pastwę posezonowości. Wiemy przecież, że to trwa zaledwie chwilę i potem znowu nadejdzie czas apokalipsy turystycznej. Po co więc starać się? Lepiej zanurzyć się w dead walkingu i być jak te zombie, niż walczyć z nieuniknioną wszak posezonowością. Skutkiem tego jest wszechogarniająca brzydota. Ludzka. Zawiniona. Zawsze jednak usprawiedliwiona… bo posezon.
Spokój totalny.
Jak cudownie jest zwolnic……uwielbiam posezon