Plaża jest pusta. Całkowicie pusta. W oddali majaczą jedynie martwe szyje portowych żurawi. Nawet i one 11 listopada zwalniają na chwilę i zwieszają liny wzdłuż siebie, aż do samych burt statków. Zastygają w porannej mgle. Na moment, na chwilę. Ci, którzy wolny dzień wykorzystali na zostanie w domu, z ciepłą herbatą lub kawą w dłoni – dziękuję!
Mroźny wiatr smaga ziarnami śniegu po grzbiecie. Pustka potęguje wrażenie siności świata. Kolory na wyświetlaczu aparatu zredukowane praktycznie do duotonu: szarości i ciemnej szarości. I fale. Te jak zawsze biegają w jedną stronę. Do mnie.Jest zaledwie -1 stopni Celcjusza. Światła samochodu jeszcze krótko po 7 rano przebijały ciemność szosy. A przecież to już dzień choć ciemny. Wiatr wciska się pomiędzy parasol i filtry przed obiektywem. Wszystko odbywa się jednak straszliwie powoli. Bez pośpiechu. Nikt nikogo nie goni. Zasłyszane jeszcze w samochodzie martyrologiczne pieśni radosnego święta Niepodległości nadal szumią za kołnierzem. Swoją droga, ponoć jesteśmy jedynym narodem, który ma więcej pomników ku czci klęski, przegranych bitew i wojen, niż jakikolwiek inny. I uwielbiamy te nasza mesjańską rolę Chrystusa Narodów pielęgnować. W smutku radosnego święta. Polacy.
I on. pojedynczy wędkarz. Pojawia się jak duch. Wytrzymuje kilka rzutów. Przegania go wiatr i wyobrażenia ciepłego samochodu. Ucieka.
Pozostaje jedynie wszędobylska szarość szarości. Zapisana na karcie aparatu. Cyfrowo. Ale to, co stoi za tymi kadrami jest realne. Zgrabiałe ręce, mokry sprzęt, połamany parasol i ślady nad brzegiem. Choć i one za chwilę znikają pod falami. Uparcie zlizują każdy centymetr obecności na ich terenie. Zamazują.
Polecam Wam gorąco, zimne poranki listopada. To idealny czas dla fotografów. Szczerze.