To, że zmieniają się czasy, życie i otoczenie, w którym owe życie toczymy – to w sumie normalne. Jednak z taką normalnością nie zawsze jest się łatwo pogodzić. Na dodatek, w wypadku terenów, która znam od dziecka tym trudniej zrozumieć jest ich zanikanie. Wbrew rozsądkowi, wbrew pewnej logice miejsca i przestrzeni, tereny postoczniowe staraniem władz Gdańska umarły. Skutecznie i całkowicie bez sensu zatracono wszystko co było tam charakterne. Zostały resztki. Marne resztki czegoś, co mogło zostać w sposób rozumny przekształcone w nowa, ale posiadającą DNA przeszłości część centrum Gdańska.
Nie dotyczy to tylko centrum. Mój Gdańsk to poszczególne miejsca na Głównym Mieście, które zmieniają się każdego roku. Pod naporem deweloperów, kasy i chęci zarobienia stają się drobnymi elementami miasta, podczas gdy jeszcze kilka lat temu były jego centralnymi punktami. No i peryferia. Niegdyś wyprawy “za miasto” dzisiaj to już jeden ciąg nowych osiedli. Otomin to już nie wyprawa polami, ale przejście między blokami. I wcale nie pięciominutowe… raczej wielokilometrowy spacer blokowiskami. No i w końcu plaża i morze. Ono jakoś trwa. Też zmieniane w linii brzegowej, ale nie do ruszenia przez człowieka jako takie.
I niech trwa.