Już kiedyś pisałem o zjawisku “wyjazdowej fotografii”. Czyli o fakcie, że im dalej jesteśmy fizycznie od domu, tym łatwiej, lepiej i piękniej się nam fotografuje. To klasyczne zjawisko “nowości” jest obecne nie tylko w fotografii. Przecież zawsze najbardziej podoba się nam tam, gdzie nas nie ma :)
Fotografując na wyjeździe nie mamy oporów, nie czujemy się u siebie, jesteśmy więc trochę bardziej anonimowi. A to pomaga. Bo skrywamy się za aparatem i jak dziecko zasłaniające sobie oczy mówimy: “nie widać mnie!”
Ja też to mam. Lubię robić zdjęcia z dala od domu. Gdzieś na wyjeździe. Podczas podróży. Wprawdzie nie doszedłem jeszcze do tego momentu, w którym fotografuję drogę przez okno samochodu, ale kto wie. Może i mnie dopadnie ta moda na pstrykanie takich rzeczy. Chyba, że moda się zmieni i będę znowu w tyle.
W każdym razie, prowadzę z tym zjawiskiem pewną walkę. Jak na razie sromotnie przegrywam, bo szukając tematów “na miejscu” trafiam ich mało. Rzeczy powszednie wydają mi się nie warte nawet przyłożenia aparatu do oka, nie mówiąc już o jakimś wydumanym kadrze. Klęska. Tylko czasami zdarza się jakaś iskierka nadziei, która pozwala mi nadal wierzyć, że da się pokazać własną okolicę w sposób interesujący. Tylko czasami znajdę coś inspirującego na tyle, by podnieść ten cholerny telefon (już nawet nie aparat zauważcie!).
Może to nie odkrywcze za bardzo, ale czynnikiem, który uruchamia zapomniane gdzieś pokłady inwencji jest przede wszystkim…. czas. Jego nadmiar – stwarza. Jego brak – zamraża. Czas generuje nawet niedostrzegalną prace nad koncepcją. Mózg tak fajnie spowalnia, gdy w perspektywie dnia nie ma miliona innych spraw, a cel kolejnej godziny jest równie niesprecyzowany do nienaświetlona klatka. To stan idealny. Twórczy. Czas i tworzenie. Coś nierozerwalnie związanego. Taka brama do fotografii.
Zadanie nie łatwe. Znaleźć czas.
Trzymam za Was kciuki. Znajdźcie czas na fotografię!