Na początek, coś, co musi tutaj się znaleźć. Nie da się zacząć bez tego cytatu:
Ten fragment towarzyszył mi podczas całej wizyty w Łodzi, którą pamiętam sprzed co najmniej 5-6 laty, gdy jeździłem tam zawodowo. Gdybym musiał napisać kilka słów na temat miasta, któremu mogłem poświęcić półtora dnia, to napisałbym, że mi się podoba. Ale kierując się starym porzekadłem, że “wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma” – przykładam filtr na mój zachwyt na Łodzią. Zresztą pojechałem tam, nie chłonąć atmosferę miasta, ale popatrzeć na zdjęcia. No się napatrzyłem. Trochę.
Fotofestiwal okrzyknięty jest drugą największą imprezą fotograficzną w Polsce. Hmm… Na tej pierwszej nie byłem więc nie mam odniesienia, ale za to tutaj miałem oczekiwania. Zacznijmy może od tego, że ja nie za bardzo rozumiem jakie są główne założenia Fotofestiwalu. Jaki cel przyświeca organizatorom, że robią coś takiego. Czemu służyć ma to coś!?
Za tym idą kolejne, tym razem fundamentalne dla widza pytania – czemu służy taki a nie inny wybór prac i wystaw oraz kto i jakim kluczem kierował się wybierając zaproszonych gości i fotografów.
Niestety, oglądając wystawy nie znajduję żadnej (podkreślam), żadnej nitki, która powiązałaby to co mi zaserwowano. Na stronie internetowej nie znalazłem ani słowa o tym, o co pytam powyżej. Żadnej informacji ‘ocokaman’ z tym wydarzeniem. Po co to robić? Co pokazują? Dlaczego? Nic… zero podstawowych założeń i niestety daje się to odczuć na wystawach.
Z powodu pory, ale i przypadku zarazem zacząłem najgorzej jak mogłem chyba, bo trafiłem na wystawę Charlie Jouvet… kilka fot na białej ścianie. Powinienem być dyplomatyczny i delikatny, ale pójdę drogą Adasia z filmu powyżej: “Wystawa… – k…a”. No po prostu uwierzyć nie mogę, że ktoś ściąga do Polski takiego autora i robi mu wystawę z tych prac. Zadałem sobie trud przeczytania opisu wystawy… i daję Wam gwarancję, że żadne ze zdań zawartych w opisie nie jest logiczne. Ba! Ten opis jest kompletną degrengoladą, masłem maślanym i całkowicie bezsensownym bełkotem. Zdjęcia idealnie konweniują z opisem. Nic o niczym. Klapa na całej linii. Wyszedłem zdegustowany.
Na szczęście, zaraz obok w bramie znalazłem przejście do Atlasu Sztuki i tam trochę odetchnąłem, oglądając zdjęcia Titarenko, na które w sumie się nastawiłem jadąc te 360km. Nie rozczarowałem się. Estetyczne, przemyślane i subtelnie podane prace z Petersburga. Zamknięte i dopełnione cykle z prostym, ale nie banalnym przesłaniem młodego w sumie artysty. Serce rośnie, że takie prace są wystawiane na świecie (Nowy Jork, Paryż) i trafiają do nas. Fotografia rdzenna – tak bym ją nazwał. Zresztą na spotkaniu z artystą dało się odczuć, że większej głębi w jego pracach doszukują się młode adeptki fotografii, niż on sam. Zbywał pytania przeintelektualizowane dość ironicznie, co wzbudzało tym większą moją sympatię. Warto i polecam Alexey’a Titarenko.
Potem przyszło trzeźwienie kolejne. Udałem się zobaczyć prace “najciekawszych studentów polskich i zagranicznych szkół fotograficznych” w ramach Fabryki Fotografii. Widać moje pojęcie o pojęciu estetycznym studentów jest złudne, bo zarówno prace, które zobaczyłem i sam sposób ich prezentacji przeraził mnie. Sala gimnastyczna w szkole, kosz do kosza, parkiet, drabinki i między tym wszystkim ścianki działowe i zdjęcia. Odpychające wrażenie. Okazuje się, że sposób podania zdjęć decydować potrafi o ich odbiorze. Tak naprawdę chciałem szybko wyjść, bo czułem, że zaraz nadejdzie fala dzieciaków po dzwonku na przerwę. Współczuje chyba najbardziej autorom, że organizatorzy potraktowali ich jako obowiązek chyba… Naprawdę wstyd tak pokazywać zdjęcia. Same prace… różne. Cześć znałem, części poznać bym nie wolał, ale cóż, skoro wszedłem… Straszliwie to wszystko ideowo brzydkie. Znaczy… brzydota fotografowanego obiektu jest tym większa, im głębsza myśl za tymże obrazem ma się kryć. O dziwo, kompletnie odwrotnie niż u Titarenko. Tam… pokazanie czegoś głębszego, czegoś sensownego wplecione jest w piękno. Piękno miasta. Piękno kadru. W przypadku studentów, kompletnie wszystko obrzydzone. Tak jakby brzydota miała uzasadnić artyzm..!?
Kilka kilometrów dalej trafiłem na wystawę duetu feszynowego Krajewska-Wieczorek. Nie za wiele jest tutaj o czym pisać, bo zdjęcia znane z magazynów i jak słusznie zauważył mój Wspólnik – na kilku widać, że coś oni mają w głowie. Reszta to gołe penisy, dupy i tym podobne wygłupy fotograficzne, które urastają za przyczyną kolorowych gazetek do rangi zdjęć, które z kolei organizatorzy uważają za godne powieszenia na wystawie. Nic szczególnego.
Godziny mijały, a w sumie czekałem jeszcze na Rafała Biernickiego i jego ambrotypy rozmiarów małego słonia. No powiem tak, pomimo, że nie przemawia do mnie Rafała maniakalne dążenie do perfekcji technicznej, i nie rajcuje mnie opowieść autora na swoim wernisażu, jak to ciężko i jak to cholernie trudno robi się takie zdjęcia, to szacunkiem darzę ten cykl. Czarne szkło w ramach z litej stali, w rozmiarze grubo ponad pół na pół metra robi wrażenie. Fakt, doceniam techniczną jakość kolodionu, który totalnie różni się od tego, co sam robię, ale mam nadzieję, że tak samo jak uwielbienie dla jakości technicznej, Rafał pociągnie dalej jakość treści. Powieszone portrety są może nawet lepiej pasującą stylistyką do kolodionu, niż moje proste (prostackie) zdjęcia. Nie do końca to czuję (aby nie napisać, że w ogóle nie kumam), ale patrzy się na to przyjemnie i widać, że przemyślał autor co chce pokazać. Niemniej… mniej o straszliwym wyczynie, a więcej o kolodionie bym poprosił następnym razem :) Gratuluje ze swej strony.
Tutaj w sumie mógłbym się zatrzymać, bo wystawy główne nie zachwyciły mnie z prostego powodu, że musiałbym zapłacić za ich zobaczenia, a zajawki nie były na tyle przekonujące aby zapłacić 10zł za ich oglądnięcie.Odpuściłem. Dotarłem za to na koniec na wystawę Andrzeja Lecha. Takie w sumie 30-lecia pracy sobie zrobił. I o ile oglądając jego zdjęcia w Gdańsku parę lat temu, miałem wrażenie, że są banalne, o tyle teraz jakoś z większym sentymentem podszedłem do tych stykówek z 4×5 cala czy nawet 6×6. Oczywiście, nadal najlepszym okresem były prace robione na powiększeniach barytowych pond 30cm sepiowane w herbacie.
Trochę dzieżko jednak było złapać jakąś wiodącą myśl. Może dlatego, że to przegląd 30 lat. Wyjątki z różnych cykli i różne okresy. Zastanowiło mnie to żonglowanie formatami odbitek. Widziałem tam chyba wszystkie możliwe wariacje rozmiarowo i jąłem zastanawiać się czy to przypadek, zamysł, czy ekonomia dostępności papieru :)?
Generalnie wyjechałbym z Łodzi rozgoryczony, a zarazem trochę samolubnie uspokojony. Że nie jest aż tak źle z fotografami, których znam i którzy nie wystawiają się na festiwalach tego typu. Że nie maja się oni czego wstydzić. Gdyby nie przypadek… już kolejny.
Oto bowiem, w Muzeum Kinematografii wpadłem na wystawę odbywającą się zupełnie poza festiwalem. Autochromy Braci Lumiere. I tutaj nastąpiło to, co lubię najbardziej. Klasyczny opad wszystkiego w dół i poddanie się faktowi, że jestem małym drobnym pyłem na aparacie fotograficznym. To, co ci Panowie wyczyniali z kadrem, kompozycją, oświetleniem i techniką koloru oparta na skrobi przechodzi ludzkie pojęcie. Żadna z prac festiwalowych nie ma prawa nawet leżeć obok tych iście malarskich dzieł z XIX wieku. Oryginalnie użyte płyty szklane (na wystawie są to kopie na folii) wprowadzają zakłopotanie w każdy zdrowo myślący umysł fotografa. Jak to możliwe, że oni robili takie zdjęcia, takimi wynalazkami i zachowało się to tak do dzisiaj. Przecież długowieczność współczesnych aparatów cyfrowych nie przekracza 20, może 30 lat. Nie mówiąc już o plikach… ja swoich sprzed 5 lat nie mogę już odczytać. Tymczasem, oni pokazują kunszt fotografa, kunszt wynalazcy i sprawiają, że odechciewa się chodzić na festiwale w XXI wieku.
Polecam Wam… koniecznie idźcie tam, bo to jedyna i chyba pierwsza wystawa autochromów w Europie poza Instytutem Lumiere. Mnie rozłożyło zdjęcie lalkarza w pracowni.
Dokonując reasumpcji:
Nie rozumiem wyborów organizatorów Fotofestiwalu.
Nie podobają mi się prace studentów polskich i zagranicznych szkół fotograficznych.
Nadal jestem zatwardziałym analogowcem.
Lubię proste przekazy z jednym dnem.
Estetyka obrazu jest obca dużej grupie fotografów uznawanych za dobrych fotografów.
Większe niekoniecznie dla mnie znaczy lepsze.
Droga z Łodzi do Gdańska jest do dupy.
Droga z Gdańska do Łodzi też jest do dupy.
Trzeba robić swoje. Chodzenie na festiwale traktować jak wycieczkę.
Lew (nawet ten z XIX wieku) zawsze przygniecie łapą mysz (nawet te cyfrową z XXI wieku).
A mnie to w sumie nawet nie dziwi :) A bedzie jeszcze gorzej, ale tylko w naszym kraju, bo reszta swiata dalej nam ucieka…
Nawet sie nie ludze, ze ten niedawno zapowiedziany 1% z budzetu na kulture cos zmieni….
“Estetyka obrazu jest obca dużej grupie fotografów uznawanych za dobrych fotografów”.
Genialne odkrycie, gratuluję. Lepiej późno niż wcale :)
Miło mi że się podobało, dziękuję.
Wyobraź sobie że sprzedałem jedną płytę, pojedzie do Paryża, teoria że tam(cywilizacja) trochę lepiej się na tym znają potwierdziła się.
Jak to nie ma nici przewodnich? Są. I to aż dwie.
„Wystawa OUT OF LIFE ma stworzyć studium socjologiczne, w którym kuratorzy i artyści zadadzą sobie pytania o rolę granic we współczesnej rzeczywistości.
OUT OF MIND może sprawić, że zmienimy sposób, w jaki postrzegamy samych siebie. Kluczem do zrozumienia wystawy staną się terminy „obsesja”, „iluzja” i „fantazja”, ale przede wszystkim umysł otwarty na zaskoczenie”.
Zastanawiam się przy okazji, w jakie koleiny weszła współczesna fotografia? Czy to medium nie daje już szans na rozwój? (“bo wszystko zostało powiedziane”), czy też po prostu nie starcza nam środków wyrazu obrazujących “płynność i dynamizm rzeczywistości”?
@Rafał- tym bardziej gratuluje!! Dobry kierunek obrałeś…
@hubert – czyli miałem racje… nic nie jest napisane, bo to co cytujesz, to jest nic :) jak sam zauważasz :)
hm, zaskakująco podobne ścieżki obraliśmy podczas fotofestiwalu. jak do tego dodać, że jechałem tam z gdyni to już w ogóle…
w każdym razie co do sedna sprawy, skrótowo ograniczę się do punktowego podsumowania:
1. titarenko bezwzględny numer 1. poszedłem na niego nawet dwa razy (też przez to że na wernisażu był taki tłum, że zacząłem się dusić)
2. anita andrzejewska – numer 2 – mógłbym patrzeć na taką fotografię godzinami
3. lech – numer 3 – ja z kolei tą różnorodność w pewien sposób “doceniam”. tak samo zresztą jak doceniam “brak różnorodności” konopki.
4. rafa – numer 4. o ile treściowo nie do końca się odnalazłem to za technikę ukłon poniżej pasa.
5. pozostałość fotofestiwalu – wpadła jednym okiem, wypadła drugim. ale do tego to już się w sumie przyzwyczaiłem, podobnie było rok temu, i dwa. taki chyba ten festiwal jest. dodając do tego ograniczone środki finansowe organizatorów, o których skądinąd wiem, nawet wybaczam takie “niedociągnięcia”. myślę sobie że fotofestiwal to taki trochę festiwal (dla) młodych. ma więc swoje prawa. tak czy inaczej wystawy towarzyszące warte są jak dla mnie tych 400 km x2. plus jednak możliwość spotkania ciekawych osób – też często bezcenne.
6. piszesz że jesteś zatwardziałym analogowcem. ja również. poza tym jestem coraz bardziej wybredny…
A na to nie dotarles?
http://lodz.gazeta.pl/lodz/51,35136,9574689.html?i=64
Tak chcialem jeszcze dodac, ze Titarenko nie byl wystawa festiwalowa, a towarzyszaca…