Naprawdę lubię to, co robię.
A robię stale to samo, jak zwykł wypominać mi przy każdym podaniu reki bliski i szczery znajomy. Sadzam ludzi lub stawiam i każę patrzeć w obiektyw. I to wszystko. Czasami proszę aby odwrócili się w kierunku okna. Czasami nie. Czasami oni coś chcą dodać od siebie i nie zgłaszam sprzeciwów.
Nie silę się na efekciarskie gesty. Coraz mniej ciśnieniuje się brakiem stylizacji, bo czym dłużej wkładam szitki do kasety (oczy już nie te), to tym bardziej zdaję sobie sprawę, że stylizacją są oczy moich modeli. Ich ułożenie łowy, ich cienie pod płatkami nosa, ich skoliozy i znamiona, ich piegi i ramiona.
Po co ja mam się męczyć, skoro portretowanie jest tak banalne. Po prostu należy zaufać bohaterom. Zaczynam unikać słowa model, modelka. Bo oni nie pozują. Siedzą. Są. Czasami chwilę, czasami dwie.
Ale i tak stale i wciąż sprawia mi to przyjemność i lubię to.
Mówi się, że w pojedynkę jest w sam raz, dwóch ujdzie, ale trzech to już tłum. Może dlatego coraz bardziej lubię pracować sam. Ewentualnie z ludźmi, których obecność jest nieobecna. Są, a jakby ich nie było. To dar.
Przyswajam sobie ostatnio myśl, że całe to fotografowanie, to jest wielki kant. Że niby z nas tacy stwórcy. Że niby stawiamy celuloidowe pomniki naszym bohaterom, że patrzymy na nich naszym okiem, jakbyśmy rozsiedli się na obłoku i chłonęli maluczkich. A tak w sumie, to jedynie Ci sportretowani są prawdziwi. My jedynie staramy się być gdzieś bliżej nich.
Streetowiec szuka swojego tematu w skojarzeniach, które nam samym nigdy nie przyjdą do głowy. Łączy w kadr elementy kompletnie niespójne, ale wstawione w ramki zdają się do nas mówić… “o tak, tak miało to wyglądać”.
Portrecista robi dokładnie to samo. Bawi się zewnętrznością swoich “ofiar”. Wkadrowuje w negatyw treść, której czasem po prostu nie ma. Wyszedł z mojego atelier człowiek. Poprosił o portret. Zrobiłem. Wziął. Portret ów był pusty. Trochę jak wysuszone dżinsy, które po ocieknięciu wodą i odparowaniu na czerwcowym wietrze, są lekkie i sztywne. Nie mają treści naciekającej pofarbowaną na niebiesko wodą. Po prostu są kawałkiem materiału. Ten portret taki był.
Czy przez to był gorszy od tych z tzw. “ochem”?
Nie wydaje mi się.
Może poprzez swoją pustość i brak fajerwerków był właśnie najlepszy?
Kto wie co kryje się za pustymi zdjęciami? Kto wie…
Pomimo to, lubię to, co robię.
Cieszę się, że lubisz.
Zaraz, zaraz, ja tą damę po lewej to znam chyba ze zdjęć Marcina Kaniewskiego ;-)
Najważniejsze to robić to co się lubi i lubić to co się robi, ale czy koniecznie musi być do tego dorobiona jakaś teoria? Czy samozadowolenie i dobre samopoczucie to mało?
Rafale, to za mało:)
Przydałoby się jeszcze żyć, z tego co się lubi robić:)