Ponieważ o rzeczach ważnych zazwyczaj rozprawia się długo i w skupieniu, z pewnością ten post powinien byc zaliczony do rzeczy błahych. Ale tak nie jest…
Czasami bowiem wystarczy jedno zgrabne zdanie, by przekazać miliony rozpraw i teorii.
Burza za oknem zaświeca mi co chwila w okno flashem, który trudno nazwać dopełniającym w tych ciemnościach i to jeszcze bardziej jakoś tak potęguje magię jaką jest… portret.
W każdej postaci.
Czym jest zdjęcie, w tym portret? Odpowiedzieć zdaje się nie można w jednym zdaniu, a jednak znalazłem taką definicję, która od dziś staje się mottem tego bloga. Brzmi ona:
“Zdjęcie jest chemicznym dowodem na to, że gdzieś w przeszłości obiekt ów znalazł się w świetle”.
Czyż nie określa to relacji pomiędzy fotografem a fotografowanym?
Czyż można lepiej ująć całą złożoność, a jednocześnie prostotę fotografii?
Związek, chemia kontaktu między portretowanym, a fotografem jest tak prosta jak związki chemiczne wypłukujące się spomiędzy poszczególnych warstw emulsji światłoczułej na negatywie.
Przepis na dobry portret?
A proszę bardzo.
Oto przepis W.S. Haleya:
“…Oczy powinny być skierowane trochę w bok, ponad aparat, i spoglądać na jakiś obiekt, nigdy aparat […] Osobę tęgą należy ustawić w pewnej odległości od aparatu, zwróconą do niego nieco bokiem, podczas gdy osoby szczupłe powinny usiąść całkiem na wprost aparatu […] Ręce powinny leżeć swobodnie na kolanach ani za nisko, ani za wysoko, ewentualnie jedną rękę można położyć na stole, a druga powinna trzymać książkę lub inne przedmioty[…]…”
Proste. Jak konstrukcja cepa.
Ale to jedynie wymyślone zasady.
Czy warto ich słuchać? Dziś wydają się archaiczne do bólu. Nie przystają do rzeczywistości.
A może jednak coś w nich nadal tkwi?
Uwielbiam fotografować “po staremu”. Nie żebym się równał do tych największych, jak Irving Penn, Bailey czy Snowdon.
Chodzi raczej o prostotę kadrów, które wówczas zadziwiały odwagą, a dziś “straszą” akademickim sznytem.
Oby się to uchowało.
Oby!
.
"Zdjęcie jest chemicznym dowodem na to, że gdzieś w przeszłości obiekt ów znalazł się w świetle"
Obawiam się, że to żadna definicja portretu. Nawet, jeśli brać ten cytat jako rodzaj poetyckiego wysłowienia.
Co to gotowej przytoczonej receptury. Oczywiście jest ona prawdziwa. Ale nie jest pełna. Brak jednego słowa: fotogeniczność. Ale próba pełniejszego i dokładniejszego opisu portretu to temat na dłuuugą rozmowę. Polecam dwie dobre lektury w tymże temacie: R.Burzyński "Portret fotograficzny", Cz.Czapliński "Fotografia portretowa" – jak dla mnie to dwie sztandarowe książki z nurtu fotografii humanistycznej.
iczku, zacytowałeś właśnie przepis na udane.. zdjęcie paszportowe :-) Przynajmniej takie, jakie robiło się w zamierzchłych czasach. Udane, o ile model akurat nie zmruży oczu :-) Gudrowa chyba nie znała tej definicji ;-) A jaka jest Twoja własna definicja udanego portretu? I czy portrety Twojego autorstwa, które pokazujesz na blogu są według Ciebie udane? pozdrawiam :-)
No jasne, że są udane.
Przecież robione na Wielkim Formacie :)
He, he. Po raz kolejny wychodzi, że cała ta fotografia to jedne wielkie kłamstwo. Jarek, niby on, ale wygląda jak zupełnie nie on. Niby jest, ale jakby wyszedł.
I pewnie się nie znam na wielkoformatowym portrecie, ale jakby tu trochę powietrza zabrakło, choć jest go wkoło dość dużo. I jeszcze żebym go kiepsko rozpoznawał na ulicy, to jeszcze byłbym się dał oszukać, ale tak, jak jest teraz, to raczej powiem, że ta fota, choć autentyczna, to jedno wielkie fałszerstwo.
Najlepszego,
-Z
:-) czy to znaczy że rugbystki były mniej udane? ;-) pozdrawiam