Czekałem. Wyczekiwałem. Z dwóch powodów.
Pierwszym naturalnie Audrey Tautou, drugim Karl Lagerfeld i stroje do filmu.
Kombinowałem tak: skoro twórcy filmu mają z jednej strony niebanalną historię, życiorys naprawdę ciekawy, z drugiej zaś zaplecze kilkudziesięciu krawcowych pilnowanych przez Wielkiego Karla, to mają samograja. Takiego na kształt pozującego za 5 dolarów Indianina z ameryki Południowej.
Tylko opakować to i sukces murowany.
Wysiedziałem ledwo.
Z więcej niż dwóch powodów.
Zasadniczymi powodami były kwestie produkcyjne. Ten film został zmasakrowany dyletanctwem produkcyjnym.
Montaż jest żałosny! Naprawdę dawno nie widziałem tak źle, bez sensu i bez pomysłu zmontowanego filmu.
Scenariusz jest prymitywny! Ja rozumiem wszystko, że ciuchy miały tam grać, ale do jasnej ciasnej przecież to ma być film, a nie pokaz mody. Scenariusz przypomina rozmowę idiotów i debili. Jest ciężki, nachalny i przeszkadzający. Jedyna zaleta to brzmienie języka francuskiego.
Robienie debila z widza przelało czarę goryczy. Jeśli w scenie główna bohaterka jest informowana, że jej kochanek zginął w wypadku samochodowym , po czym reżyser poświęca kolejne 3 minuty na nową scenę, w której bohaterka jedzie zobaczyć wrak samochodu, to ja czuję się jak idiota!
Podsumowując: odradzam Wam pójście na ten film. Dłużyzny, amatorka produkcyjna i żałosne, nieumiejętne pokazywania ciuchów.
Wydawałoby się, że skoro mamy pokazać materiały, szycie, nożyczki, to wystarczy operować pięknie kontrą i światłem z okna… nawet z tym operator miał kłopoty.
Szkoda Audrey i szkoda historii…
Polecam prostą odtrutkę: 'Śniadanie u Tiffaniego'. Lepiej się poczujesz.
To nie pierwsza taka recenzja filmu. Więc dzięki za potwierdzenie kiczu ;)