Cudzysłów jest tutaj jak najbardziej na miejscu. Ci, którym dane było zrzeszać się w jakiś para formalnych związkach fotograficznych i tworzyć lokalne grupy społeczności fotografujących, nie raz mieli okazje uczestniczyć w zjawisku społecznym nazwanym szumnie plenerem fotograficznym.
Nie chce skupiać sie na genezie togo typu meetingów, ja chcę opisać Wam plener fotograficzny współczesny. Taki, który najczęściej powstaje spontanicznie na jakimś tam, kolejnym forum dyskusyjnym, którego tematem przewodnim jest wyższość Nikona nad Canonem lub odbitki cyfrowej na atramencie Epsona Ultra Chrome nad odbitką na atramencie Prim Jet Color :)
Plan takiego pleneru fotograficznego zakłada zazwyczaj… robienie zdjęć. Wydawało by się, że jest to założenie racjonalne i logiczne. Nic bardziej błędnego! Absolutnie nie chodzi tutaj o robienie zdjęć, a już ty bardziej o naukę robienia zdjęć. Z moich wieloletnich doświadczeń wynika, że chodzi o wszystko inne niż wymienione powyżej :)
7:00
Wiatr słabnie, choć miał zabijać z siłą niespotykaną w Polsce. A, że wszystko co niespotykane wymaga indywidualnego nazwania, tak wiec nadano wiatrowi imię. Ładne nawet – Emma. Takie trochę filmowe (Jane Austen, “Emma”). No więc Emma słabnie na Wybrzeżu i wysokie ciśnienie wygania chmurki w stronę Wschodu. Pakuje filmy, dwa czarne, dwa kolory. Już, już zamykać chcę lodówkę, ale jak każdego wyjścia wewnętrzny diabeł fotograficzny mówi: Weź jeszcze po dwa! No weź. I … biorę… Nie wiadomo po jaką cholerę.
Jak zwykle na umówione wcześniej miejsce nie przybywa cześć uczestników, nawet nie dając znaku życia. Cóż…
8:50
Wreszcie wyjeżdżamy poza miasto. Pogoda aż łechce. W aucie rozpoczynają się rutynowe gawędy o tym co gdzie na sieci ciekawego poczytano, co komu sie podoba i czy PlFoto to już zupełny gniot. Warto więc przed wyjazdem zasięgnąć najświeższych informacji z rynku, bo gadać o czym nie będzie, a w aucie przesiąść się nie da.
9:30
Pierwszy przystanek. Wieje jednak jak cholera. Emma odpuszcza jedynie w dolinkach, ale aura ani to jesienna, ani zimowa, ani wiosenna. Ciężko zawiesić oko na jakimś kadrze.
Niektórzy, z pierwszy raz widzianych kolegów (dotąd jedynie stanowili nicki na kolejnym forum), nie odsuwają aparatu od oka. Trzask migawki Emma niesie po całej dolince. Zawistne spojrzenia tych, co nic ciekawego nie mogą wykadrować, jakby szukały właśnie “zdjętych” kadrów przez konkurencję. Co on focił, ten krzak?! Eee bez sensu.
Kolejne przystanki. Znowu trzaski migawek i charakterystyczny ruch każdego “cyfrowca” – trzask, głowa na dół, podgląd. Trochę jak obsługa kciukiem pilota TV. Spust migawki, głowa w dół, przycisk podglądu, przycisk Delete. I tak na okrągło…
Aparat smacznie śpi jeszcze…
Mijają godziny. Kolumna aut to rusza, to skręca w kolejny wypatrzony super temat. Mijają nas kolejne domy, pola, łąki, Emma towarzyszy nam wiernie.
12:46
Rozmowy foto są tak ściśle związane z plenerami fotograficznymi, jak widelec z nożem podczas obiadu. Z jedna różnicą. Coraz rzadziej ludzie potrafią posługiwać się mową, tak jak sztućcami. Dyskusja przeistoczyła sie w wygłaszanie swoich prawd. Najczęściej są to prawdy internetu, zdobyte po zalogowaniu sie na ente forum. A więc słyszę, że matryca Sony to jest to, że Nikona szkła po prostu zmiażdżyły Canona, że fotografia analogowa to tylko dla bogaczy, których stać na filmy i skanery, że World Press Photo to gówno jest w ogóle (tutaj najczęściej wypowiadają się nastolatkowie). W międzyczasie, słoneczko podświetla krzaczki i 15 osób klęczy jak Mojżesz wokół, nieświadomej swej modelingowej roli, byliny. Trzaski, głowa na dół, preview button, delete button… again and again and…..
Aparat smacznie śpi jeszcze…
14:15
Pora załadować elektrolity i uzupełnić cukry. Nareszcie wyjeżdżają na siermiężny stół w gospodzie z góralskich bali zbudowanej, wszelakie portfolia i foty drukowane na wspomnianych atramentach Epsona i Prim Jet. Tutaj rozpoczyna się prawdziwy bal spojrzeń i gestów. Niestety, nie do opisania. To trzeba przeżyć.
16:00
Powrót. Pożegnania. Wymiana telefonów i obietnica wrzucenia czegoś na stronę forum. A! Już ktoś wrzucił?! Jak to kiedy? Z laptopa? Ale Emma przecież…! Brak zasięgu..! Czy to możliwe?!
Wszystko jest możliwe.
Możliwe, ze to był mój ostatni plener “fotograficzny”.
Nie nadążam.
Kiedy zaczynałem wyglądało to inaczej.
Wolniej. Spokojniej.
Z większym szacunkiem do pasji.
Aparat smacznie śpi jeszcze…
17:00
Dom. Lodówka kłania się w pół i nierozpoczęte nawet rolki wracają na półkę. Diabełek się cieszy, że mnie znowu podpuścił i niepotrzebnie ładowałem tyle rolek. Ech. Aparat nie drgnął nawet.
Emma – wiernie wytargała mnie pod klatką za spocona czuprynę.
Oj te baby…
rozumiem, droga była bardzo inspirująca;)))
Fantastyczne przeżycie :-) Uprzytomniłeś nam dlaczego tak “lubimy” plenery :-)
Bo na plenerki to po dwóch-trzech należy jeździć, nie więcej ;)
Dobrze opisane, podoba mi się :)))
Właśnie. Okazuje się, że ilość jednak oznacza jakość. Ale w proporcji: im mnie, tym lepiej :)
A ja jeżdżę na plenery ze swoją paczką i powiem Ci, że jest u nas wszystko – i radość ze spotkania i wspólnego picia piwka, czy oglądania zdjęć na ścianie wieczorem – i radość wstawania przed światem i zapadania małymi grupkami w okoliczne lasy, pagórki, krzaczory, czy co tam jeszcze – w zależności od miejsca pleneru – do zapadania się trafi :)
Uwielbiam plenery!
ewa_olsztyn
.dlatego na plenerki albo nie jeżdżę, a jak jeżdżę, to nie zabieram aparatu : )