Od wielu lat zastanawiam się czy wolę pokazywanie wojny przez fotografów w wersji brutalnej, koszmarnej, prawdziwej, czy też wolę to ostatnio modne podejście estetyczne, poetyckie, trochę zmyślone przez grę kompozycji i światła. To drugie podejście ma oczywiście większy walor artystyczny i fotograficzny, bo nie polega jedynie na epatowaniu urwaną dłonią czy nogą, ale na próbie odszukania nawet w tej kategorii fotografii jakiejś eseistyki opowiadania (masło maślane?). Taką “wojenkę” się pokazuje trochę.
Pierwsze podejście jest takim “raw’, bezpośrednie, bez ogródek i tutaj bardziej docenić potrafię poświęcenie i zaangażowanie fotografa (inny powie – kretynizm fotografa wchodzącego pod kule) niż sam obraz, który zazwyczaj jest po prostu krwawym widokiem. Może dlatego też oburzam się, gdy poleca się mi konkursy, w których nagradza się takie zdjęcia. Myślę, że dużo lepiej byłoby nagrodzić fotografa, który je zrobił za jakąś tam pojętą odwagę, niż same kadry trupa na ulicy.
Do przemyśleń skłonił mnie materiał opublikowany na blogu Eda Kashi’ego, fotografa Agencji VII, który powraca do tematu zmian i rozwoju fotografii wojennej. Nic rewolucyjnego nie odkrywa, ale w pewien sposób pokazuje mi, że moja wiedza o tym, co dzieje się na wojnie zawęża się jedynie do tych kilku (!) fotografii, które w czasie trwania np. konfliktu w Syrii widziałem. No, może przesadzam – z tego konfliktu widziałem pewnie kilkanaście fotografii. Powstaje ich natomiast wiele, wiele więcej. Michael Kamber postanowił wydać zdjęcia dotąd z różnych powodów niepublikowane w formie książki podsumowującej fotografię podczas wojny w Iraku (link1, link2). Obawiam się tej książki, bo jeśli zdjęcia tam są bliżej pierwszej estetyki, to ja odpadam. Jeśli zacytowana przez Eda fotografia Chrisa Hondrosa z Getty Images (zginał w Libii w kwietniu 2011 roku) jest kluczem do tej książki, to już wiem, że ciężko mi będzie ją kupić.
Chris Hondros, Getty Images
Z drugiej strony, znając trochę pracę Kambera chyba jednak warto zainwestować, bo zdjęcia z wyimków są bliższe drugiemu podejściu.
Tak czy owak. Nie rozumiejąc absolutnie czym jest wojna, nie rozumiejąc też absolutnie czym jest fotografia wojenna, pozostaje mieć szacunek dla ludzi, którzy obojętnie w wersji pierwszej czy drugiej, mają “odwagę” (lub prą do sukcesu w pogoni za doskonałym kadrem) dostarczać nam te fotografie.
W fotografii oba nurty, które wyizolowałeś bardzo się przenikają, i ciągną od dziesiątek lat z większą lub mniejszą intensywnością. Już pierwsze fotografie z czasów wojny secesyjnej z jednej strony pokazują trupy na polach walki jak i ujęcia, które wpisują się w sferę artystyczną i nie są tylko li wyłącznie są zapisem zdarzenia ale, jak wspomniałeś pokazania czegoś więcej niż szczegółów anatomicznych i bielejących kości.
Z jednej strony możemy doszukiwać się w fotografii wojennej zapisu zdarzeń i dokumentu z życia ludzi , tych walczących i tych cierpiących, jak i możemy pokazać siłę oddziaływania sprzętu, skalę zniszczenia. Generalnie grozę wojny.
Tylko ja się zawsze pytam sam siebie – po jaka cholerę to wszystko?? Nachtwey, w pewnym sensie dość idealistycznie podchodzący do swojej roboty, mówił, że pokazuje cierpienie ludzi by pobudzić ich do myślenia. Ale nie łudźmy się, wojna się sprzedaje, ludzie są głodni takich obrazów, bo je kupią. O ile w II WS jeszcze starano się ucinać wypływ takich prac w szeroki świat, o tyle w dobie mediów elektronicznych, niczego się nie da ukryć.
No właśnie. Okazuje się, że niekoniecznie. Wczytawszy się w materiał Eda łatwo wychwycić, że faktycznie dostęp do możliwości zrobienia zdjęcia jest większa, ale nadal bardzo skuteczna jest polityka cenzorska w armii. W myśl zapewne chwalebnych zasad dotyczących publikacji śmierci samych żołnierzy amerykańskich, jak i pewnie propagandowych celów. W każdym razie, dostajemy nada okrojony fragment wydarzeń… pomimo dostepu do wszystkiego i wszędzie via Internet.
iczku, polecam: http://pistolesiphoto.blogspot.nl/2010/12/embedded-photography-produces-embedded.html
niby oczywista prawda, ale mnie dokumentnie wyleczyla z checi ogladania takich rzeczy…
Moim zdaniem oba typy fotografii wojennej powinny współistnieć obok siebie jako uzupełniające. Zdjęcia “bezpośrednie” na dłuższą metę mają tendencję do wywoływania znużenia, powodują oswajanie się z widokiem. Bez zdjęć “poetyckich” obok, przestaną mieć siłę oddziaływania.
Warto też mieć na względzie to, że ludzie wrażliwi unikają i wypierają drastyczne widoki. Bez reportaży pokazujących temat nie wprost, tacy ludzie będą mieli ograniczoną świadomość o tym, co się dzieje. A przecież nie o to chodzi w fotografii prasowej.