Moja ulubiona socjolog aparatu – tak sobie ją nazwałem – Marry Ellen Mark zakończyła swój kolejny projekt. Po raz kolejny swą fascynację słynnym już Polaroidem 20×24 przelała na kolejny cykl portretów. Tym razem sportretowała uczniów kończących naukę w amerykańskich “high schoolach”, z amerykańska wydarzenie to nosi nazwę pochodzącą od tańca PROM.
Jak za każdym razem przy pracy z tym aparatem, swoisty aspekt techniczny kładzie się długim cieniem w tle tych zdjęć i czasami się zastanawiam kiedy znudzi mi się ten efekt Polaroid. Jak na razie mi się nie znudził… wręcz zachwyca po raz kolejny.
Kurcze… coś w tym jest! Te portrety Mary są po prostu od serca…
Kurde, ty naprawde mitologizujesz sprzet…
Cóż.. niektórzy się do tego przyznają, a inni kupują Leica M6… :) i udaja, że po prostu że sa ponad sprzętowe podniety :)
iczku, iczku… ja nie twierdze, ze mi sprzet decyduje o feelingu fotografii, tylko fotografowania… a juz na pewno nie zastepuje fillingu… książka “polaroid” jest tak samo antyfotograficzna jak płyta “od bacha do bayer full na kobzie”… ot, gadzecizm…
Alkos – dlaczego to Ty masz decydować co jest antyfotograficzne :)?
Zawsze mnie to zdumiewa… Moim zdaniem album jest świetny i poza aspektem samego technicznego wykonania zdjęć, po prostu jest to przekrój przez stylistykę polaroid przez dziesięciolecia./
Nie widzę w niej NIC antyfotograficznego. Jak każda fotografia jednak każdemu może się podobać lub nie :)
Ale skąd twierdzenie o antyfotografii…?! Zdumiałeś nie alkos.
Pamiętaj… streetowcy też pracują polaroidem :)
Piszesz filling… to jest własnie czesc fillingu dla mnie… jakś droga, jakies podejście. Powtórze – puryzm leikowców ma swoje miejsce i swoją strone chodnika. Puryzm wielkoformatowców też ma swoje wyznaczone sćieżki. Czegos się czepił polaroida..!?
Widziałeś T55…!? To jest prawdziwy filling :)
“Widziałeś T55…!? To jest prawdziwy filling :)”
Robiłem na 4×5 + T55. To nie jest zaden filling, to nosnik – nie zrozumiales mnie. Filling to zawartosc zdjecia: tresciowa, uczuciowa, plastyczna. Fill – wypełniać. Nie wazne kto czym pracuje, wazne co z tego powstaje.
A ksiazka o polaroidach jest na tyle niefotograficzna, na ile megafotograficzna jest “The Americans” Franka. Czaisz o co mi biega? To tylko moje zdanie, ofkors. I wobec siebie mam prawo decydowac, co jest a co nie.
No tak, to się nie zrozumieliśmy w warstwie fillingu ..:)
A co do albumów. Rany… gdyby traktować wszystkie albumy fotograficzne jak ten “Americans” to pewnie nikt nie wydałby innych albumów… :)
Trudno mi się nawet domyśleć, czemu postanowiłeś zestawić wybór polaroidowych fotek (przywołany przeze mnie) z kultowym (sorry za słowo) albumem dla wszystkich świadomych fotografów…!?
No, ale pewnie miałeś jakiś cel :)
…celem bylo wyjasnienie mojego pojecia “fotograficznosci”, a zatem chyba i fotografii…
No widzisz, a ja tylko fajny album znalazłem :)
no i skwitowales całą dyskusje ad absurdum… :-|