Nie jest łatwo fotografować miejsca nam znane, bo jesteśmy jako fotografowie utopieni w konteksty i zwyczajowość miejsca. Wzrastamy kulturowo w nasze najbliższe otoczenie, czy to osiedle, miasto, gmina czy kraj, i trudno jest nam nawet dostrzec jego specyfikę, nie mówiąc już by doszukać się w tych miejscach atrakcyjności wizualnej.
Dlatego tak dobrze idzie nam fotografowanie miejsc nieznanych. Takich, które dla nas są nowe, nie uwikłane w nasze społeczne uwarunkowania i naszą kulturę. Stają się one w naturalny sposób bardziej atrakcyjne od tych nam znanych. Coś, co na naszym podwórku nie wzbudza w nas żadnego zaciekawienia, w przypadku kraju nam obcego kulturowo, już jest czymś wartym kadrowania. Już wywołuje w nas chęć uwiecznienia, bo przecież to jest takie inne.
Z tym większą zazdrością, ale przede wszystkim uznaniem patrzę na pracę fotografów, którzy potrafią przezwyciężyć mechanizm “zwyczajności miejsc własnych“. Potrafią doszukać się wizualnej atrakcyjności w rzeczach, które mijamy od dziesiątek lat, z którymi się wychowaliśmy i które są takim samym elementem naszego postrzegania , jak ten sam krawat ojca, te same perfumy dziewczyny czy te same samochody na każdym podwórku.
Marcin Urbanowicz to fotograf prowincjonalny, a dokładnie @prowincjonalny_fotograf bardzo dobrze znany z tego właśnie nicka na serwisie Instagram. Jego projekt, którego szczegółowy opis znajdziecie pod tym linkiem opowiada o Polsce, jako chce nam pokazać Marcin. Śledzę ten projekt od samego początku i jestem nim zauroczony. Z dużą przyjemnością, wsparłem więc kilka miesięcy temu zrzutkę na Patronite na wydanie drukowanej wersji zamykającej jakiś etap tego projektu. Kilka dni temu dotarła do mnie książka Marcina Urbanowicza pt. “Dzień dobry, Polsko”.
Forma
Zacznijmy od końca, od formy. To nie przypadek, że wygląd zdjęcia determinuje jego odbiór. Świadomy fotograf robi pewne założenia przed przystąpieniem do projektu i tak było w wypadku Prowincjonalnego Fotografa. Pozbawione gamy kolorów i odsaturowane zdjęcia wyglądają jak surówka pobrana z matrycy. Cała ta treść, która jest przed tym, gdy algorytmy naszych cyfrówek lub softy na laptopach dodadzą tam cały ten kolorystyczny szum. Zabieg dość ograny, ale oczywiście w pełni uzasadniony w wypadku tego projektu. Wbrew pozorom, brak koloru doskonale podkreśla “walory” kadrów i scen. Bo tak ma być to pokazane. Bo tak szare jest nasze kulturowe zatopienie się w codzienność, bo tak szaro mijamy te rzeczy każdego dnia. Stają się one dla nas przezroczyste i nie dostrzegamy ich, a przynajmniej wielu z nas. Marcin je dostrzega. Ale nie poprzez krzyczący kolor, tylko właśnie poprzez ich abstrakcyjne, szare, zwykłe, codzienne, naturalne dla otoczenia bycie częścią ogólności.
Wydanie w formacie poziomym w sztywnej okładce na matowym papierze. Książka składa się ze 151 zdjęć plus zdjęcie okładkowe. Na końcu znajdują się miniaturki zdjęć z nazwą miejsca oraz datą. Nie wiedzieć czemu, Marcin nie umieścił wśród nich zdjęcia okładkowego więc nie wiem, gdzie zostało wykonane, a jest to najlepsze zdjęcie w tym albumie! Poza krótką informacją o miejscu wykonania zdjęć, książce w warstwie tekstowej towarzyszy jedynie krótki wstęp. Strony nie są nawet ponumerowane. Otrzymujemy więc zdjęcie bez kontekstu tekstowego. Bez pomocników. Sam obraz. I ja to cholernie szanuję.
Wśród 151 zdjęć, tylko na 5 z nich znajduje się człowiek. W dodatku w przypadku 4 z nich jest to raczej element przypadkowy, a jedynie zdjęcie z człowiekiem stojącym na ul. św. Jacka wydaje się to być część kompozycji. Jak autor sam wyjaśnia: “…co do ludzi na zdjęciach (…) w trzech/czterech wypadkach człowiek jest tylko sztafażem, nie wprowadza treści do zdjęć, a w wypadku o którym mówisz to zabieg jest celowy…“.
Jaki cel miał Marcin? Chyba musicie doszukać się go sami, bo nie chcę odkrywać kart, ale dla mnie było to dość trudne do dostrzeżenia nawet po dokładnych wyjaśnieniach autora :).
Zdjęcia rozmawiają ze sobą w warstwie edycyjnej jedynie częściowo. Nie jest to ciąg wynikających ze sobą zależności, relacji formalnych czy sposobu kadrowania. Nie doszukiwałbym się tutaj prostych zestawień dwóch kadrów na rozkładówkach w stylu: drzewo-lampa, droga-chodnik itp. Czasami relacja jest oczywista, jak w przypadku dwóch pomarańczowych rur przemysłowych, ale w moim odczuciu jest ona złożona tak na siłę, że narracja zatraca swój trochę bałaganiarski charakter i ujmuje wrażeniom. Niepotrzebny całkowicie zabieg. Zdecydowanie pozostawiłbym ułożenie zdjęć w stylu wpływającej na plażę fali, która nigdy nie wiadomo gdzie zostawi swój ślad i jak się ułoży linia mokrego piasku. Z tym bowiem kojarzy mi się w większości ułożenie i edycja zdjęć w tym albumie i mi sie to podoba. Te proste zabiegi skojarzeniowe i wizualne zabierają wiele z treści fotografiom. Na szczęście jest ich mało.
Tytuł książki, to nie tylko nawiązanie do słynnej już wielotomowej edycji albumów Marka Powera: “Dzień dobry, Ameryko”, ale przede wszystkim przywitanie się przenośne z własnym krajem, z własną tożsamością. Zastanawiałem się, czy nie powinienem traktować tytułu także dosłownie i zapytałem autora, czy zdjęcia faktycznie zostały wykonane o poranku i… tak. Zdecydowana większośc znich to “dzień dobry” wypowiadane trzaskiem migawki o świecie pustym ulicom, jezdniom i przystankom.
Treść
No właśnie, treść. Jakby to powiedział niegdysiejszy najlepszy blogowiec w obszarze fotografii: Rudolf – treść, głupcze! Otóż, od wielu, wielu już lat jestem absolutnym zwolennikiem teorii, że zdjęcie nie musi być osadzane w kontekście. Że zdjęcie może istnieć bez kontekstu i wcale nie musi dotyczyć to jedynie fotografii reklamowej, modowej. Kiedy wchodzę w jałowe zwykle dyskusje z miłośnikami kontekstu, którzy wyjaśniają mi, że idąc na wystawę fotografii współczesnej muszę poznać jej kontekst by ją zrozumieć, to mnie trzęsie. Okazuje się bowiem potem, że opis kontekstu umaczany w sosie kuratorskiego bełkotu jest większą częścią wystawy niż same prace. Żenujące. Dlatego też jestem gorącym zwolennikiem zdjęć bez kontekstu, bo one muszą bronić się same. Obrazem, treścią w tym obrazie, a nie treścią dołożoną na załączonym opisie. Nawet jeśli jest to fotografia reportażowa, wojenna, czy wydarzeniowa – czy naprawdę zdjęcia James Nachtway muszą mieć podpisy?
Zdjęcia w książce “Dzień dobry, Polsko” nie muszą być wyposażone w żaden dodatkowy kontekst. One są treścią same w sobie. Dodawanie do nich interpretacji własnej odbiorcy jest celem fotografa i ja się absolutnie utożsamiam z takim podejściem. To jest dla mnie esencja fotografii. Widzę obraz, podany mi i przefiltrowany przez widzenie autora, ale on jednocześnie nie zmusza mnie bym wszedł w ten świat w jego butach, bym doznawał takich samych wrażeń, jak on, bym stawał się częścią jego widzenia. Nie, on pokazuje mi to, co widział i zachęca do własnego odczytania fotografii. Czyż to nie jest większa sztuka niż narzucanie mi kontekstów? O tym zresztą świetnie mówi też krótka przedmowa Ziemowita Szczerka:
“To mnie określa. Patrzę na te zdjęcia i czuję, że to ja. Że to moje. Moja tożsamość. Czy chcę tego, czy nie, czy mi się to podoba, czy nie…“.
Zdjęcia bez kontekstu nie narzucają siebie. Fotografie Prowincjonalnego Fotografa nie zmuszają mnie do przyjęcia czyjegoś punktu widzenia, ale utożsamiam się z nimi.
Fotografie “Dzień dobry, Polsko” są jak otwieranie pozytywki z tańczącą baletnicą. Niby to znam, niby wiem i spodziewam się, co zobaczę po uchyleniu wieczka, a jednak zachwyca!
Fotograf
Kiedy patrzę na zdjęcie drzewa, którego korzenie “wrastają i wychodzą” z mury, to wiem, że mam przed sobą widzącego fotografa. Każdy z nas potrafi patrzeć kadrami, umiemy wyłapywać chwile i dostrzegamy składające się na kadr elementy. A przynajmniej gonimy za tą doskonałością. Niestety ta pogoń, przez większą część naszej życiowej rolki, jest tylko pogonią. Króliczek ciągle nam ucieka, a my cieszymy się, że nadal możemy go gonić, bo kiedyś ktoś wmówił nam, że pogoń jest celem. To nieprawda. Gonienie za kadrem, którego nie udaje nam się złapać to żadna zaleta, to żadna sztuka. Mam wrażenie, że w wypadku sposobu myślenia obrazem, Marcin jest albo bardzo blisko króliczka, albo po prostu go złapał. Fotografia okładkowa jest najlepszą fotografią jaką mogłaby otwierać ten cykl, a sama w sobie również stanowi osobny byt. Próba zamknięcia słowa, znaczenia, treści w wyrazie Polska jest tutaj absolutnie pełna. Zamyka, kompletuje dla mnie wszystko, czym jest dla mnie (pokolenia ’76) ten kraj. Każda kolejna strona, to kolejny złapany królik. Szczerek nazywa to dokładnie: „to ja”. Ja też, podnoszę rękę, bo to jest moje dzieciństwo, mijane każdego dnia i widziane nadal gdzieś na Żuławach, na Mierzei Wiślanej, na Kaszubach.
Czy tak samo odbierze to urodzony 2000 roku przedstawiciel pokolenia Z? Wątpię. Ale to właśnie jest moc tego typu fotografii. Ona jest realna, nie przedstawia rzeczy wymyślonych, wykreowanych, nierealnych. Ona odbija się od naszych kulturowych uwarunkowań, naszej historii i rezonuje. Pozostaje pytanie, kto potrafi ten rezonans odczuć pod palcem spustu swojego aparatu i w odpowiednim czasie i kadrze zamknąć to w obrazie. Jak widać, niektórzy potrafią!
Jeszcze o jednej cesze Marcina chciałbym napisać. Kiedy oglądam współczesne odłamy i modyfikacji fotografii “street” (tak między nami nigdy nie było czegoś takiego i nie ma jak fotografia street!), to najczęściej pojawiającym się motywem takich kadrów są pewne złożenia: żółty śmietnik – żółte pasy na jezdni, czerwona parasolka – czerwone kwiaty itd, itp.. Te banalne poszukiwania powtórzeń kolorystycznych, formalnych czy jakichkolwiek innych stały się zmorą tego typu fotografii. Samotny człowiek palący papierosa na tle ściany wieżowca to scena, od której już zęby bolą. Z tym większym uznaniem traktuję fotografów, którzy popchnęli tego typu poszukiwania o kilka poziomów wyżej. W całej książe “Dzień dory, Polsko” mamy wiele takich zabiegów, ale są one nacechowane taką jakością i takim nie-wprost podejściem, że nie bolą mnie onr. Zasada pozostaje ta sama, ale umiejętność wysublimowania takich powtórek i znalezienie ich w scenie jest kompletnie inna od sztampy streetu. Autor wie co robi. Ma plan. Ma pomysł. Trzyma się go prawie ze 100% konsekwencją (wyjątki z ludźmi) i doprowadza rzecz do końca.
Dzień dobry, moja Polsko
Po pierwszym wydaniu albumu “Good morning, America” w roku 2012, Mark Power wiedział, że to nie będzie jedyna edycja tej opowieści. Wielokrotnie podkreślał jednak, że zawsze czuje się gościem w USA, że Wielka Brytania jest jego ojczyzną i tam ma swoje korzenie kulturowe, a poszukiwanie “prawdy” o Ameryce nigdy się nie skończy. To także on zwrócił uwagę na element, od którego rozpocząłem ten wpis – łatwiej jest nam fotografować miejsca nieznane. Te nie uwikłane w naszą osobista, społeczną i kulturową tożsamość.
Marcin Urbanowicz poszedł o ten jeden krok dalej. Znalazł sposób, aby odkryć dla nas swój teren, swoją okolicę tak, że nie jest ona pretensjonalna. Nie jest zła, czy dobra. Nie jest sztuczna. Czy to jest obraz, który wszystkim kojarzy się z tym samym? Na pewno nie. Na pewno można napisać, że wybrał miejsca dziwne, że celowo skierował aparat tam, gdzie czasami można już tylko wyśmiać gospodarzy tego miejsca, bo pokazuje przaśność, zabawność, a często i żenujący brak estetyzmu. Czyż jednak nie jesteśmy dokładnie tacy? Czyż ten obraz nie jest naszym odbiciem? Jednych to zachwyca do tego stopnia, że robią z tego projekt fotograficzny i nie oceniają. Inni, będa doszukiwac się w tym kpiny i wyśmiania. To jednak jest nasza wolna wola. Marcin nie odbiera nam takiej możliwości. On pokazuje nam, jak jest. Jak on widzi to, co często my przestaliśmy już dostrzegać.
Gdy wchodzę do swojego mieszkania nie widzę już elementów, które wrosły we mnie. Stały się częścią przezroczystą mojego otoczenia. Gdy wpuszczę w mój świat fotografa, który odwiedzi mnie pierwszy raz… rzeczom nadane zostanie nowe brzmienie. Zaczną rezonować w oczach gościa innym brzmieniem i inną długością fali. Nie każdy fotograf jednak odczuje te różnice. Nie każdy, który odczuje, będzie potrafił przetłumaczyć to na język obrazu.
Bez wahania wpuściłbym do mojego mieszkania Marcina Ubranowicza. Z pełnym zaufaniem, że potrafiłby to zrobić!
Jedna uwaga dotycząca operowania słowem ‘kontekst’. Kontekst to wiedza i przekonania, w które jesteśmy “wyposażeni”, podchodząc do zdjęcia. A więc nawet jeśli do zdjęcia nie dołączono tekstu czy nie opisał go na wystawie kurator, to i tak “masz”już jakiś kontekst.
niezupełnie, zdjęcia mogą być pozbawione kontekstu ale pełne konotacji
DAREK, dziękuję za komentarz. Też mam często trochę problem co rozumiem przez co, ale tutaj zgodzę się z TELEMACH – w tym wypadku mi sie wydaje, że mamy raczej właśnie konotacja. Jednak kontekstu nadało by tym zdjęciom jakieś dodatkowe coś… np. krótki opis, czy sam podpis.