Zjawisko maniakalnego wprost zanurzenia się w technikalia i próba dążenia do perfekcyjnego przedstawienia swoich dzieł nie jest tworem ostatniej rewolucji cyfrowej, czy cywilizacyjnej. Twórcy zawsze dążyli do perfekcji. Zazwyczaj objawiała się ona w niezliczonej ilości powtórek, poprawek i ćwiczeń wykonania dzieła, a często przybierała formy bardziej radykalne, jak niszczenie własnych dzieł z bliżej niezrozumiałych dla mnie powodów. Często jednym z powodów był brak doskonałości i nieosiągnięcie jakiegoś wymyślonego szczytu perfekcji lub niewypełnienie w stu procentach założeń ideologicznych dzieła, pracy, cyklu, projektu. Jednym wystarczyło schowanie tworu do szuflady i pójście do nowego zadania, inni musieli uzewnętrznić te rozpacz i wręcz oczyścić się przed kolejnymi wyzwaniami. Znowu perfekcyjnymi.
Gdy czytam zagmatwane i naprawdę specjalistyczne opisu techniki, która mnie ostatnio urzekła – platinum palladium, bo o tym mowa – zachodzę w głowę ile czasu moi mistrzowie spędzać potrafili na analizie i technicznych zawiłościach oddania własnych dzieł, które dla mnie nawet na ekranie monitora są bez tych zabiegów po prostu wielkie. Najlepszym przykładem lekkiego obłędy jest oczywiście Ansel Admas z jego całą teorią techniczną wykonania negatywu, odbitek, systemem strefowym itd… ale dla mnie odkryciem jest Irving Penn. Nie zdawałem sobie sprawy, że Penn był maniakiem doskonałych odbitek, którym poświęcał tony notatek i analiz po każdym kontem. A że uważał, że jedynie technika platinum palladium może mu naprawdę oddać detale i nastrój jego prac, to właśnie jej poświęcał cały czas. Że nie były to żarty, najlepiej dokumentują jego zapiski, które są udostępnione online w “The Art Institute” w Chicago.
Nie jestem w stanie przeczytać całości, ale zachodzę w głowę ileż czasu należało spędzić nad doborem materiałów, chemii, papierów itd by Irving uznał, że Jego dobitka jest ok.
Czasy są takie, że wszyscy mamy obecnie dostęp do wiedzy, materiałów i możliwości by samemu bawić się w takie rzeczy. Większość z nas to robi. Na ekranach monitorów ściągając co rusz nowe wersje programów, które, to co kiedyś ręcznie, robią za nas na ekranie. Niczym się to nie różni poza nośnikiem, medium. Jedynie tym, że czas trochę oszczędzamy.Czy na pewno?
Z lubością spoglądam na takich wariatów, którzy potrafią tygodniami dopracowywać swoje prace. Analizować techniczne walory użycia takiego lub innego papieru i wywoływacza. Mam wrażenie, że otrzymując tak zaopatrzone w wiedzę i ŚWIADOMOŚĆ twórcy prace, zyskuję. Jako odbiorca. Zaraz oczywiście słyszę złośliwe podpowiedzi… ale co to ma za znaczenie, skoro na zdjęciu jest tylko krzak!? No właśnie ma!
Wszystkie chyba najsłynniejsze prace Penna zostały archiwalnie wydrukowane a technice platinum palladium. Większość pod jego nadzorem, bo stał się on od lat 60 inicjatorem odrodzenia tej techniki w Stanach. Wkrótce był wyrocznią i prekursorem powrotu doń nawet przez użytkowników aparatów cyfrowych (poprzez druk na drukarkach negatywów cyfrowych).
Kłopoczcie się. Kłopoczcie się z obróbką materiałów. Czy przed monitorem, czy w łazience z koreksem cieknącym. Warto swojej pracy poświęcić pracę :)
Alfred Hitchcock, New York, 1947 by Irving Penn, platinum-palladium National Portrait Gallery, London © Condé Nast Publications, Inc.
Hmm… Coś jak A. Dragan?
Jak widać na załączonym obrazku: zeszyty w szeroką linię nadają się również do czegoś innego, niż tylko do “polskiego” w szkole. Tak mi się jakoś pomyślało… Poza tematem wiodącym.